To raczej nieczęste zjawisko, kiedy koncert zespołu, który jeszcze nie jest powszechnie znany, okazuje się spełnieniem marzeń. I to nie tylko tych artystycznych, ale też dotyczących mentalności, charyzmy czy wreszcie przesłania płynącego ze sceny.
Doskonale pamiętam jak wśród muzyków młodego pokolenia, poszukiwałam wykonawców śpiewających o zmianach klimatu i jakimś głębszym społecznym zaangażowaniu, które nie byłoby jednocześnie punkowym „darciem mordy”. Jednak nie spodziewałam się, że takie osoby znajdę tuż obok w pozornie zwyczajnej kapeli o nazwie jednego ze słynnych paryskich cmentarzy. Pere Lachaise, bo o nich mowa, to bowiem szóstka młodych chłopaków z Gniezna i okolicy, którzy skrzyknęli się stosunkowo niedawno, bo nieco ponad dwa lata temu i już na początku swego grania przebojem zdobyli serca jurorów I Ogólnopolskiego Konkursu Zespołów Rockowych im. Mikołaja Matyski. Natomiast dziś, po wydanej w listopadzie tego roku debiutanckiej płycie pt. „Wszystko wokół wreszcie płonie” i premierowym, grudniowym koncercie w Centrum Kultury „Scena To Dziwna” w Gnieźnie – można powtórzyć, za tytułem filmu z Lady Gagą, że oto „Narodziny gwiazdy”!

Jednak od początku, czyli już pewne wejście muzyków na scenę i wykonanie pierwszej piosenki, a następnie przywitanie się z naprawdę liczną publicznością, zwiastowało pełen profesjonalizm. Zero kompleksów, przede wszystkim ze strony wokalisty Tima Curtisa, który w końcu dobrze i czysto śpiewa, a nie tylko rapuje, czyli już „nie chodzi na skróty”, zaś jego głos nie traci przy tym swego charakteru. Jednocześnie kroku dotrzymują mu instrumentaliści, czyli gitary, odpowiednio prowadząca Oliwiera Czajkowskiego i rytmiczna Filipa Głowskiego, ale też wyrazista perkusja Mikołaja Stopczyńskiego, mroczny bas Michała Stefańskiego czy nostalgiczny syntezator moog Jakuba Grzechowiaka. W ogóle w Pere Lachaise wszystko zdaje się grać na każdym poziomie, począwszy od niewymuszonej elegancji białych koszul artystów, poprzez muzyczną synergię wyrastającą z zimnej fali, a skończywszy na świetnym, choć „awaryjnym”, supporcie również lokalnego rapera Szegetza. Ten ostatni, mimo bolącej głowy i gardła, rozgrzał jednak słuchaczy swym mądrym materiałem z cały czas czekającego na wydanie albumu „Przedświt”. Były więc jak zawsze energetyczne „Płomienie”, zaśpiewany w niecodziennej, bo jak przedstawił to sam twórca „w indie rockowej-punkowej wersji”, kawałek pt. „Albo istniejemy”, a do tego cover poruszającej piosenki PJ Harvey „Desperate Kingdom of Love” czy jedna z równie zjawiskowych kompozycji, którą Paweł Bąkowski, czyli Szegetz wykonywał jeszcze m.in. z Jarkiem Mikołajczykiem w grupie Studio 34. Ten ostatni zresztą też towarzyszył mu akompaniując na… gongu tybetańskim, który znajduje się w eSTeDe.

Natomiast występ Pere Lachaise to od początku do końca perfekcyjnie przemyślana machina i… magia! Tak było zarówno w trzymającym tempo, zresztą zgodnie z tytułem, utworze „W ciągłym biegu chcę tylko wziąć oddech” o którym powiedzieć, że to jedynie manifest przeciw pędowi życia, to jakby nic nie mówić i który otwiera podbijająca cały czas dynamikę perkusja, z równie wyrazistym moogiem czy gitarami. Z kolei jeszcze lepiej wypadł promowany na przebój kawałek „Nie krzycz, nie płacz” z mrocznymi pomrukami basu i równie ponurym oraz bardziej wieloznacznym tekstem, z jakże prawdziwą frazą dotykającą ludzkiej cywilizacji: „Zobacz: płonie, płonie Rzym. Zobacz: płonie, płonie las. My nie wiemy, co to wstyd.”, szczególnie w dobie cały czas ocieplającego się klimatu. W podobnym tonie o tym o robimy z Matką Ziemią i jakie już tego będą konsekwencje opowiada z kolei „Jezioro”, bodaj jedna z najbardziej sugestywnych i zimnofalowych kompozycji, przywodząca na myśl surowe brzmienie duetu Alles. Jednak zdecydowanym faworytem emanującym prawdą i pięknem, jest chyba nie tylko dla mnie piosenka „Mogę się bać”, gdzie jest dosłownie wszystko: nastrojowe i krwiste gitary, nostalgiczny moog, subtelne wejście perkusji przez uderzenia w talerze, a nie bęben czy wreszcie refren z następującym wyznaniem: „Nie martwię się zmierzchem, gdy jesteś obok i ocierasz łzy. Kiedy wokół wreszcie płonie cały świat, ja mogę się bać”. Ten ostatni, to też jeden z lepszych tekstów o miłości, można by rzec „w czasach zarazy”, końca stabilnego świata, kryzysu relacji i tożsamości, późnego kapitalizmu itd. Normalnie majstersztyk! Choć pewnie nie powinien dziwić, skoro za mikrofonem staje zawodowy psycholog, który swoje pomysły uczciwie przedstawia kolegom, licząc się z ich sugestiami.


I wreszcie nie byłoby udanego koncertu Pere Lachaise, gdyby nie promowane i znane z pierwszych występów melodyjne „Konwalie” czy „Mia Wallace”, zagrana także z udziałem młodej i zaangażowanej w taneczną oprawę artystki, którą można też oglądać w zrealizowanym teledysku do tej piosenki. Choć to nie wszystko, bo jeszcze jednym z tych niezapomnianych momentów, była chwila, kiedy muzycy z PL wyszli wraz z Szegetzem na scenę i wspólnie odśpiewali numer „Zaufałem światu”, który także na płycie wykonują razem. A ja polecam zaufanie wszystkim bohaterom tego wieczoru, bo to z jednej strony prawdziwi wirtuozi progresywnej uważności, zaś z drugiej godni uwagi artyści!
#Tagi
- postpunk | rock | Zimna Fala | Pere Lachaise | koncert | Szegetz | rap | Centrum Kultury eSTeDe