Dziki Książę dryfuje, a pod skórą strzępy
Przyzwyczailiśmy się. To jednak nie jest druga natura. Variete jest konsekwentne w dążeniu do Piękna. Trudno dziś z nim obcować, nawet nie chcemy się do Piękna przyzwyczajać. Gdyby “Dziki Książę” był po prostu ładną płytą, pewnie byłoby prościej: słuchać, pisać, dyskutować.
Nie jest łatwo. Poddać się, dryfować z falą: brzmienia, słowa i pulsu, kiedy z każdą frazą i taktem coś chrobocze w szyszynkę, niby nic nie czujesz, a pojawia się dreszcz i poruszenie.
Variete znalazło dojrzałe oblicze, chyba już przy Nowy materiał. Nic dziwnego, Kaźmierczak już dawno osiągnął wiek męski. Progiem do powtórzenia Piękna jakie budowało legendarną płytę ze zdjęciem klatki schodowej, był krążek Nie wiem. Płyta Variete z kanonicznymi utworami: Wagi, Pere Lachaise, Klaszcze w dłonie – była przełomem. Reszta jest świadomą konsekwencją poetyki zespołu i wrażliwości Grzegorza Kaźmierczaka. Nigdy nie był pięknoduchem, nie ulegał pokusie by błyszczeć. Kiedyś mówiło się z atencją o tzw. koncept albumach. Tak jakby inne płyty były zbiorkami piosenek bez koncepcji. Czy to, że wspomniane Nie wiem lub opisywany dziś Dziki Książę nie są na wydumany, zadany czy projektowy temat sprawia, że mniej tu koncepcji?

Dziki Książe to kolejna efektywna płyta, piękna lub poszukująca Piękna. Natomiast efektowność jest jedynie następstwem, koleją rzeczy, a nie celem. Gęsto, choć ascetycznie, a może tym razem po prostu oszczędnie. To co słyszymy na płycie, każdy dźwięk i słowo wypływa z namysłu, z kompozycji, z potrzeby – jest zasadne. Jeśli tak nie jest – to jest tu też muzyka intuicyjna.
Moskitiera. Bardzo południowy motyw u “pioniera polskiej zimnej fali”. Tych motywów pełnych słońca znajdujemy coraz więcej. Nie o tym. Moskitiera świadomie lub nie, idzie w stronę: “Jak srebro od lustra odeszła wiara”. Tutaj jednak “jak” jest słowem wyznaczającym rytm. Istotą jest potrzeba, a może tylko chęć oczyszczenia. Delikatny trans, oszczędne dźwięki. początek pomiędzy medieval music, a delikatnym orientem. Kiedy wchodzi puls, rytm, bass – nie ma cienia wątpliwości. To: Karnowski i Korybalski. To: Variete z niezawodnym “dyrygentem” Grzegorzem Kaźmierczakiem. I jeśli w Variete zawsze wszystko było jak u prawdziwych szamanów – ascezą rytmu, a nie egzaltacją hochsztaplerów, bydgoska szkoła perkusji i basu. Nie ma grzmocenia – jest jednak MOC, coś rozrywa od środka, kiedy już milknie kawałek. Nie trzeba przywalić by zabić. Ogromna dbałość o dźwięki, bez kawalkady a jednak w tle perkusyjno-elektronicznym sporo nieoczywistości. Rozpoznawalna gitara Maciejewskiego odzywa się by zabrzmieć, a nie pokazać prędkość palców. Siedzi w ramie i podbija wszystko. Saksofon grany momentami tak, że wrażenie skrzypiec – piękny efekt. Tekst? Zawsze ciężko o nim pisać u Kaźmierczaka. To jest ten czas gdy chyba wszyscy, chcielibyśmy mieć tę drugą szansę. “Przetoczyć krew”, “jeszcze raz nawinąć spirale DNA”. Niezmiennie jednak tekst, jego melorecytacja czy coraz bardziej osadzony w Variete – ten “dośpiew” – delikatny, z uśmiechem w kącikach ust jest niemal sprasowany kompozycyjnie z brzmieniem poszczególnych słów w strukturę utworu. Daje po głowie, poza rzecz jasna walcem powtarzanych: fraz, dźwięków rozpędzonych w środku utworu jak noisowe “Kristen” lub bardziej wysublimowane “CAN”, ta połowiczna powtarzalność wersów i opanowane do granic porównania “Jak….”: “Jak wyjęta z folii moskitiera…”, Jak “kochankowie, którym zimno”, “Jak wieloryby filtrujące wodę”…Proste niby oczywiste porównania, bo życie też nas równa w sposób oczywisty, bez dłubania w nosie. Niesamowity początek płyty.
Lekko. Szczerze? Nie jest lekko. Pierwsze uderzenia basu wystarczyły. Utwór słuchany nawet na monitorach bliskiego pola trzęsie obudową głośnika, przy niesamowitej gęstości dźwięków i selektywności. Brzmienia wykręcone do granic. Koniec zabawy w delikatność. Nie ma łomotu, a jednak puls i falująca elektronika wciągają słuchacza w wir. Ściana dźwięków, a jednak każdy autonomicznie słyszalny. Pięknie to cichnie około 1’50. Jest “jak” – ściśnięty mikrofon, opowieść taka blisko ucha, ciepło, to przecież opowieść o tym kiedy ostatni raz kochałem Cię, o wietrze…Co to za instrument tak czaruje około 2’49? Klawisz, klarnet, sax? Pięknie.
Dziki Książe. Gdyby mówić o klasycznym brzmieniu Variete – takim, które kochamy co najmniej od płyty “Variete”, którego było też sporo na “Nie wiem”, to pierwsze dźwięki, takty – tytułowego kawałka są właśnie takie. W punkt, po prostu. W ten ikoniczny zestaw uderzeń, dźwięków i brzmień: Karnowski, Korybalski, Maciejewski, Kaźmierczak wbija nieco inny sax niż wcześniej. Jan Maksimowicz bardzo coltraenowy dęciak. Od 3’31 jesienne dźwięki saxofonu i ten przedmuch, a po nim tylko delikatność schodzącego dźwięku. Tekst też klasycznie kaźmierczakowy, zamglona opowieść. Gdzieś przypomina się Chodzę nago po mieszkaniu niespokojny i niezdrowy zegar bije bim bam bom za oknami samochody w ciepłym deszczu. Oczywiście to nie o tym. Lirycznie mistrzowski tekst. Ten czarny kożuch, siedzenie w piachu. Nie ma przypadku, nawet w kolejności utworów. Tak się pracuje nad płytą, a nie nad zestawem piosenek.
Chinnamasta. Elektronicznie gęsto, gitara gra nadal pojedynczymi dźwiękami, a jednak powtarzalność staje się neurotyczna. Tu jest nerw. Dużo, bardzo, dużo dźwięków, każdy brzmi odrębnie. Mix i mastering niebywale świadomy. Zapewne już w fazie kompozycji Variete zależy na pojedynczym dźwięku, na wybrzmieniu do końca, ale: nagrania i mix – Variete i Grzegorz Kaźmierczak – Mastering – Jacek Gawłowski – efekt mistrzowski.
Afrykańska służba. Bicie gitary folkowo ogniskowe, tylko kilkanaście dźwięków zmyłki. Dochodzi puls – tym razem lżej, elektroniczne wiatry nie robią zamieszania. Powolna opowieść o wyspie idealna by nakręcić klip obiektywami Giuseppe Rotunno. Coś pod Amarcord. Nawet jeśli to nie Rimini, bo nie wyspa i nie ma w nim tyle śladów “afrykańskiej służby”. Jest powolność, prostota obserwacji, samochód, jacht – podróż, tęsknota…Wstrzelone to na tracklistę idealnie – moment wytchnienia, oddech, odpoczynek, a jednak nie tania relaksacja. Około 2’15’’ powolne zejście utworu trochę jak u Szymona Nidzworskiego na płycie Behind Your Eyelid.
Może by tak jakieś kolabo Variete – Nidzworski, kiedyś może. Tak mi się niegrzecznie myśli na marginesie.
Pociski. Kiedyś ktoś mądry, chyba już przy Nowy materiał powiedział, że to Variete, pomiędzy jazzem i ambientem jest. Gdyby pozbawić jazz przypadkowości, a ambient ożywić, coś pewnie w tym jest. Chillout nie musi nudzić, nie musi być też o niczym. Muzyka, która przepływa – też zostawia ślad: gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo. Przy tym utworze kołysać zaczynamy się powoli, trochę jak pod wodą z opóźnieniem i slow. Narracja, Kaźmierczaka spaja się z muzyką, historia prozaiczna, niby codzienna urasta do wyjątkowej chwili. Tak jak byśmy byli jedynymi świadkami, jak w teatrze jeden na jeden, gdzie jeden opowiadacz i jeden słuchacz. A wszystko to obok kołysania, czystych dźwięków gitary, basu i perkusji wlewa nam do ucha saksofon. Na koniec jakoś nie rażą dzwony, pasują do obrazka z dźwięków.
Rzym. Gdyby tak grali piosenkę turystyczną to mogę zostać jej fanem. Bicie gitary ponownie na granicy folku, acustic punk i rockowej ballady. A jednak teraz to ono jest nerwem wokół, którego płynie 7 kawałek. Grzegorz to chyba jednak pokochał tę Italię, choć deklaruje bycie znikąd lub zewsząd. Trochę kontynuacja: “kiedy mnie pytają gdzie najlepiej było mi – odpowiadam nie wiem” tak śpiewał na “Nie wiem”. Nie jest jednak beztrosko, jakby to zapowiadała początkowa piosenkowość. Wbrew pozorom bardzo egzystencjalny tekst bez egzegezy, wyjaśnienie esencji jest tu niepotrzebne.
Europa. Gdyby to był finał płyty, trudno byłoby wstać z fotela, wyjść z domu i po prostu pójść przed siebie po coś prozaicznego, chyba że tak po prostu bez celu i prawa powrotu. Rozwaga Kaźmierczaka – dramaturgia płyty, stopniowanie i oczyszczanie emocji – kompozycja, pozwalają przetrwać. Poezja wokalisty i lidera Variere od dawna jest jak bajka opowiadana dziecku przy łóżku, albo odsłuch pierwszego mixu co najmniej na Bose S1 Pro albo monitorach KRK RP 103 G4, cholernie osobista, bliska – poruszająca jedynie dla pokrewnej wrażliwości. Osobistość, ta w Variete z zasady filtrowana jest nie dosłownością, niedopowiedzeniem, rytmem i repetycją. “Europa” jest tak bezpośrednia, że sprawdzamy, czy aby podmiot liryczny, narrator to Kaźmierczak, czy to co nam opowiada to true story.
“Mój wuj był pilotem rafu”
Tak. Przyzwyczajony do muzealnej kwerendy, odnajduję bez trudu Władysława Kaźmierczaka. Wszystko układa się w całość. Czuję ten sam dreszcz, jak zawsze gdy dotykam wielkiej historii. Bo ta nie ma na imię: Chrobry, Sobieski, czy nawet Anders. Ona nazywa się Karpiński, Kasprowicz, Kaźmierczak. Pilot który wykonał kawał patriotycznej roboty bez wkładania t-shirtów z orłem większym niż klatka piersiowa i plecy razem wzięte. Kilka legendarnych eskapad. Niepewność, więc pytam u źródła. Tak to brat ojca. Grzegorz potwierdza. Kwerenda na temat “Kolki” bułka z masłem. Antoni Kolczyński – mistrz Europy bokser, który tak pięknie jeszcze po wojnie sprał Laszlo Pappa, bez nienawiści ale nie bez trudu. – Tymczasem schlałeś się jak ruski żołnierz idący do ataku. No i boisz się tego Pappa, jak Bierut Stalina! – usłyszał podobno w narożniku. Odpowiedź była jedna – Ja się boje? Zaraz zobaczysz Pan jak się boję!!! i ruszył…Grzmocił w ringu, przegrał z alkoholem w życiu. Trochę trudniej było znaleźć powiązanie ”Kolki” z żoną bohaterką powstania. Koniec dygresji i pamiętnika muzealnika.
Piękna ważna opowieść, o tym, że dla tych ludzi Europa była jak ciepły płaszcz zimą. Tak bezpośrednia, prawie jak życiopisanie Steda. Każmierczak jednak nie buduje tu swojej legendy, nie uprawia kombatanctwa, nie rozstrzyga nie komentuje. To takie proste stwierdzenie. Bardzo pragnęliśmy ciepłego płaszcza w zimie. To proste, naturalne – esencjonalne. Pogmatwane sploty, historie z rodzin, fyrtli, firtli, dzielnic, naszych: Fordonów, Mokotowów, Cierpiegów, Prag, niosą to wszystko co nie jest warte zapomnienia. Potężne historie Kaźmierczaków płynące z troski o to co ważne ale i z prozaicznych spraw to przecież nasz ciepły płaszcz. Nasza Europa. Muzycznie nic tu nie rozbija wagi tekstu, nie przeszkadza się wzruszyć, odnaleźć w każdego. A jednak to potężny groove. A te historie mamy w DNA. Historie wracają jak flashbacki, gdzieś w Europie, po której autostradach mkniemy dziś, zapominając że ‘“dla tych ludzi była jak ciepły płaszcz”
Popołudniowy lot. Gitary i rytm idą jak tęsknota za Hiszpanią. Bas ułamkami dźwięków buduje monument jak w “Dorosłe Dzieci” Turbo. Trudno w to uwierzyć, to tylko skojarzenie, a wiadomo to przekleństwo, jak śpiewał klasyk, nie zawsze przypadkowe. Ta gitara poza nieoczywistą iberyjskością jest dokładnie gitarą Variete, gitarą Maciejewskiego. Jak czysto i oszczędnie uderza tu Karnowski to jest niemal niewykonalne. Kolejny kawałek, w którym pozornie nic się nie dzieje, ale spróbujmy go wysłuchać bez podskórnego lęku…A kiedy dęciak wchodzi w wyższe rejestry, czuje się tych kręcących się w galeriach na ulicach Mokotowa.
Oczywiscie. Daleka od new age, melomedytacja, może laicka duchowość? Proste wyznanie, “Świat jest dla mnie świętym miejscem”. Gdzieś blisko “Szegetza”, który w swoim poemacie Ziemia Kanaan uderza bardziej mistycznie, choć też bardziej laicko. Ta lekkość muzyczna, swobodne przepływanie dźwięków – flow, tylko podbija niezwykle szczere wyznanie dojrzałego ze wszech miar mężczyzny:
“jestem dzisiaj tylko tym,
kiedy pamiętam
kim byłem zawsze
niespokojnym chłopcem
który pragnie przygód
który pragnie”
Elektronika w delikatnym ambiencie kołysze, instrument tworzą przepływ w szacunku do pojedynczego dźwięku ale i kompozycji. Dobry koniec. Finał bez grzmotu. Rama kompozycji płyty klamra.
Potężna płyta, która właściwie może przepłynąć przez nas nie budząc egzaltacji, bo wszystko tu na miejscu, w punkt i poukładane tak, że nawet Detektyw Monk nie poczułby dyskomfortu. Po pierwszym przepływie zaczyna docierać, że Piękno niesie tęsknotę, niepokój – emocje. Mocny tekst nie musi być krzykiem, zimna fala przestała nosić tapira i czarne koszule The Cure, bywamy już dorośli, Variete też. Już dawno zespół wyzwolił się ze swojej legendy. Album pełen słów: Jak, auta, patrzę w górę, piachu i wiatru w niektórych kawałkach wszystkich tych szeleszczących słów, których Kaźmierczak potrafi użyć. Muzycznie to niezwykle dopracowana maszyna. Płyta chyba, jak mało, która poza niektórymi Pink Floyd czy Petera Gabriela i Black Star Bowiego komponowana była nie tylko w kontekstach i ciągach harmonii, ale i brzmień konkretnych dźwięków, już nie tylko instrumentów, ale i słów – całości. Wydaje się, że ekipa Variete to niezwykle świadomi właśnie brzmień artyści. Variete słyszy dźwięki dokładnie tak jak mają brzmieć nie tylko w sensie tonacji ale ciężaru, koloru, faktury już na poziomie kompozycji. To być może wyhamowuje improwizację, w sensie tradycyjno-jazzowym, pozostaje jeszcze na koncertach furtka muzyki intuicyjnej, teatru dźwięku. Nie ma na tej płycie przeboju. To chyba jednak nie dramat.

Variete – Dziki Książę
Mistic Production 2021
Premiera 26.XI.2021
- Lista utworów:
- 1.Moskitiera
- 2.Lekko
- 3.Dziki książę
- 4.Chinnamasta
- 5.Afrykańska służba
- 6.Pociski
- 7.Rzym
- 8.Europa
- 9.Popołudniowy lot
- 10.Oczywiście
Czekam na koncerty z tym materiałem
Jarek Mikołajczyk