Ponad 10 lat temu punkowo-performatywny duet Siksa po raz pierwszy wystąpił w grodzie Lecha i od tamtego czasu „odgrażał się”, że na rodzimą scenę już nie wróci. Jednak jubileusze rządzą się swoimi prawami i dekada aktywności oraz sukcesów artystów, ściągnęła ich znów do, jak mawiają – Gwiezdna.
Jeśli dziś ktoś zapyta kim lub czym jest Siksa, to trudno o jednoznaczną odpowiedź. Może najprościej, że to Alex i Buri, czyli para bardzo twórczych osób, których działania można rozpatrywać w kategorii zjawiska, fenomenu, ideału synkretyzmu sztuk, ale też społecznego czy artystycznego zaangażowania w świecie. Wszystko oczywiście na własnych zasadach i w totalnej wolności, gdzie każdy „koncert” to niepowtarzalne przeżycie. I choć podejmowane przez nich inicjatywy trudno dziś zliczyć, bo było ich wiele, to warto wymienić m.in. płytę, a właściwie materiał z pierwszego sezonu od którego wszystko się zaczęło, czyli „Punk ist tot”, dzieło o kontrowersyjnym dla niektórych tytule „Stabat Mater Dolorosa”, wieloznaczną „Zemstę na wroga”, inspirowane Szekspirem i nie tylko „Poskromienie złośnicy” czy romantyczne „Szmery w sercu”. Co więcej, Siksa ma na swoim koncie także współprace z innymi twórcami jak Konstanty Usenko lub Magda Dubrowska.

Tymczasem w ostatni piątek października w sali widowiskowej Miejskiego Ośrodka Kultury, Alex i Buri zaprezentowali swój najnowszy i jednocześnie powoli zbliżający się do końca sezon pod malowniczym tytułem „… a Diablica gruchnie basem”. Natomiast tym razem w ramach twórczego uzupełniania się oraz inspiracji – przed bohaterami wieczoru pojawił się inny duet, czyli Sturle Dagsland z Norwegii. Ten ostatni to bracia Sturle i Sjur Dagsland, którzy podobnie jak Siksa, zdają się przełamywać muzyczne gatunki i konwencje, choć w zupełnie innych przestrzeniach. Zresztą już samo pojawienie się muzyków na scenie, gdzie jeden z nich przypominał swą stylówką jakiegoś hipisowskiego kowboja, zaś drugi o wiele bardziej niejednoznaczną genderowo osobę w czapce z uszkami – można było się spodziewać występu dalekiego od brzmieniowych przyzwyczajeń i banału.


Artyści bowiem od pierwszych chwil na scenie, zabrali publiczność w fantastyczną podróż w rejony dźwięków mało znanych, które wydobywały się m.in. z rogu, bębna, perkusji czy nyckelharpy, a podbite zostały elektroniką i… zjawiskowym gardłowym śpiewem „brata z uszkami”. Kiedy więc muzycy zagrali niezwykle energetyczny utwór „Kusanagi” z płyty zatytułowanej po prostu „Sturle Dagsland”, to z jednej strony można było wysłyszeć w nim rockowo-folkowe nuty, zaś z drugiej dźwięki psychodelicznej elektroniki, która nie wchodzi tu w żaden konflikt. Jeszcze bardziej nieoczywistymi kawałkami były „Harajuku” czy „Dreaming” , gdzie wokalista chwilami swym „operowym” głosem z towarzyszeniem przełamującej gatunki muzyki, zabierał zebranych w baśniowo-mityczny świat, rodem z filmu „Legenda” Riddley’a Scotta.
Z kolei wejście Siksy niemal od początku ustawiło ją w roli prawdziwie „diabolicznej królowej”, która triumfalnie wraca do Gwiezdna, by spotkać się z, jak to sama określiła, „znajomymi mordkami”, co nigdy nie jest łatwe. Co więcej, majestat i niepowtarzalność Devilicy, świetnie też podbił biało-srebrny oraz błyszczący strój Alex ze skrzydełkami oraz z odpinanym „trenem” wykonanym z… kołdry, którą zdobiły różowe kolce. Ubiór Buriego w tym układzie prezentował się niezwykle skromnie, acz ponętnie, przede wszystkim przez kusy czarny top i nogawkę spodni oplecioną futerkowym boa.


Po takim powitaniu i zapowiedzi „koncertu” będącym nagranym głosem Alex z offu, rozpoczęła się w końcu jego właściwa część. Nie od dziś wiadomo, że występy mieszkającego w Gnieźnie duetu, to nie tylko muzyczne, ale w dużej mierze performatywne czy wręcz warsztatowe działania włączające obecną na spotkaniu publikę. I tak też było tym razem, gdy po energetycznej i sugestywnej opowieści o Diablicy, artystka zapraszała chętne osoby do uchylenia rąbka swych przeżyć przez wdrapanie się na własny szczyt, test zaufania do innych czy kulminacyjnych ćwiczeniach z kaleczenia, a może rozciągania języka. Te pierwsze więc okazywały się wejściem wraz z wokalistką na podwójną drabinę, drugie były niczym innym niż znanym z koncertów „płynięciem na rękach tłumu”, zaś ćwiczenie języka polegało na… przebijaniu go agrafką i rozciąganiu, które wbrew pozorom było całkiem bezpieczne. Co więcej, tak niecodzienne oraz inkluzywne działania na które nie brakowało podekscytowanych chętnych, udowodniły też jak ważny jest dla artysty nieskrępowany i szczery kontakt z odbiorcami.









Natomiast osobny temat to charyzma Alex, krążącej właściwie cały czas intensywnie wśród ludzi, której głos będący raz śpiewem i melodeklamacją, a innym razem wołaniem czy krzykiem, wzmacniał ekspresję całego widowiska, nie mówiąc już o tożsamościowym i społecznym przekazie. Zupełnym kontrastem był dla niej stojący na scenie Buri, który paradoksalnie będąc w cieniu, ze stoickim spokojem serwował swe basowe riffy, czasem bardziej gęste i wyraziste, a kiedy indziej niejednoznaczne i ulotne.






Warto dodać, że po części artystycznej, przyszedł czas na świętowanie, czyli słodki poczęstunek i upominki dla Jubilatki, które przygotowały osoby pracujące w MOK z wicedyrektorką Martą Pacak i dyrektorem Dariuszem Pilakiem na czele. Dziesięcioletnia Siksa na okoliczność swych urodzin otrzymała fotograficzne wspomnienie jej pierwszego występu w Gwiezdnie, po tym jak chwilę wcześniej w totalnie wzruszającym momencie, z pierwszy raz w życiu obecnym na występie ojcem Alex, wyznała, że nazwa jej obecnego sezonu zainspirowana została wersem… kolędy.
Fot. Paweł Bartkowiak