IALAIMEDAII Trans, jazz, afrobeat? – po prostu Alameda na Zamku
Sobotnia edycja JazZamek pokazała po raz kolejny otwartość animatorów tego cyklu. Alameda to jeden z tych zespołów, które grają po prostu i bez odgrywania. Po raz kolejny zagrali więc artyści, którzy garściami czerpią z najbardziej twórczego okresu jazzu, tego tuż po revolcie “Bitches Brew”, kiedy improwizacja była nierozłączna z intuicyjnośćą muzyki i nie była jeszcze wyuczonym na pamięć popisem wirtuozerskim spruchniałych jazzdziadów, wstawianym w zależności od potrzeb w różne kawałki.
Zostawmy jednak to, czym nie jest Alameda.
Już wejście w przestrzeń przygotowaną przez “ludzi Zamku” robiło robotę. Sporą część płaskiej części widowni wypełniły dywany, zapowiadające swobodny charakter koncertu. Zgrabnie “wyświecony” stół ze sprzętem budował atmosferę, tlące się kadzidełka – jednym słowem miło było.

Czy potrzeba supportu…
Astrokot, zaczął delikatnie acz wciągająco. Budowało się “Coś”. Jednak, kiedy przestało to zbliżać się do „To Rococo Rot” czegoś zaczęło brakować. Set momentami niezwykle ciekawy, w innych fragmentach nużący.
Siłą były zapewne recytowane wyjścia w publikę z tekstem. Tu mocno performatywne nieco „postbitnickie”, nie zawsze słyszalne, pewnie zgodnie z założeniem „Do prostego Człowieka” Tuwima siadało i trzymało napięcie. Podobnie późniejsza “Odpowiedzialność” z repertuaru legendarnej ekipy “Guernica y luno”. Zresztą te dwa utwory konweniowały z koszulka The Analogs. Wydaje się, że gdyby set był krótszy, to połączenie elektroniki, rytmu i gitary byłoby dobrym elementem JazZamku No 46.
Jednej rzeczy się jednak nie da ułożyć w głowie. Spacery z kadzidłem, siadanie z nim wśród publiki, ofiarowanie ludziom…Cholera poczułem się jak na seansach czyściciela czakramów Maćka Ryfy (Macieju przepraszam, nie przypierdol mi energią) w późnych latach 80. XX. wieku, kiedy wszyscy byliśmy błędnymi ezoterystami z kosmosu. Nie kupuję dziś New Age. Laicką postpunkową duchowość owszem ale…

Zostawmy, bo Alameda to szamani bez hochsztaplerki
Podarujmy sobie biogram kapeli i muzykantów. Nie w tym rzecz by nas te: Stare Rzeki, T’ien Lai czy obecnie też 3moonboys – kierowały przy odbiorze tego co gra Alameda. Owszem w IALAIMEDAII jest słyszalny “Duch tornada” Alameda 5, a jednak…Jest jakieś jednak.

Jednak zagrana w dwóch częściach Spectra, ta pierwsza z IALAIMEDAII Spectra vol 1 i ta druga, od początku rozkręcały publiczność. Stopniowo wypełniły się dywany, a obok siedzących bujało się na stojąco spore grono “Alamedziarzy”: fanów i sympatyków. Poruszający się, ale też niejednokrotnie poruszeni, uczestnicy odpływali w swoje światy, równoległe do światów czarowanych przez zespół.
Wyrazista rytmem i elektroniką ruszyła transem i gitarami IALAIMEDAII jak walec rozwijając frazy i motywy. Od rytmów sambowych, które bujały synkopą Bantu, nie zawsze w punkt 54 takty na minutę, przez niemal szamańskie motywy, w których Ziółek i Jędrzejczak wychodzą z przeszkadzajkami w stronę publiki. Nie ma jednak w tym wyjściu udawanego rytuału to jest konsekwencja kontrolowanego a jednak naturalnego transu. Ta konsekwencja, która prosiła się o Indian Step ale ten Morrisona a nie break dance.
Niezwykle łamane rytmiczne utwory wymykały się czytelności tracklisty, dlatego wyjątkowo tę pomijamy. Ustalmy więc, umówmy się, że zgodnie z tym co mówił w połowie koncertu Łukasz Jędrzejczak słyszeliśmy więc: Spectra 1 i Spectra 2.
Ile w tym, przytaczanego nagminnie przez dziennikarzy angolskiego Batiada? Odpowiedź na to pytanie jest na tyle istotna w tym koncercie na ile ważne jest dla losów świata pierdnięcie pod kołdrą króla Karola III. Jasne, że gdyby kto tu wsadził saxofon no to wyszedłby jeśli nie Fella to Seun Kuti.

IALLAIMEDAII nie zbliża się formalnie tak czytelnie do afrobeat, choć jest to muza afrosynkopowa napewno w sporej części. Pieprzyć jednak całe to definiowanie, koncert był przede wszystkiem niesamowitym przepływem energii i zasłuchania, najpierw wzajemnego muzyków, potem zwrotnego wibrowania publiki i Alamedy. To był koncert totalnie energetyczny, emocjonalny tygiel osobowościowy i tak charakterystyczne dla “Bydgoszczy” rytmy wdarły się w uszy i trzewia. Potęga Alamedy to znalezienie serca muzyki.
PS.
Jak dobrze, że Brda obok Ur Jorge i Variete ma jeszcze drugi równie piękny choć inny brzeg tej samej rzeki.
Jarek Mixer Mikołajczyk
zdj. Mi 11