Wybrałam działkę niesamowitych opowieści o drzewach
Z Agnieszką Antosik, dendroterapeutką i praktykującą przewodniczką kąpieli leśnych, ale też filolożką i opowiadaczką, o jej debiutanckiej książce „Leśna terapia. Jak czerpać zdrowie, energię i spokój z mocy drzew” rozmawia Kamila Kasprzak-Bartkowiak.
Kamila Kasprzak-Bartkowiak: W swojej książce – już na samym początku, bo w drugim rozdziale, piszesz: „Nie ma w historii ludzkości momentu, w którym można byłoby się obyć bez lasu” oraz argumentujesz to licznymi przykładami. Tymczasem ludzkość zdaje się dążyć do zagłady lasów właściwie na każdym kontynencie. Co wtedy?
Agnieszka Antosik: Przeczytałaś moją książkę, a zatem wiesz, jak dotkliwe straty dla naszego zdrowia fizycznego oraz psychicznego to oznacza. Ktoś jednak może powiedzieć: a co to mnie obchodzi? W lesie nie bywam, świetnie funkcjonuję, spacerując w niedzielę po miejskich skwerach, a w wakacje jadę na Teneryfę. Co w życiu takiej osoby oznaczałby brak lasów? Świat uboższy o wiele gatunków, które wraz z wylesianiem tracą warunki do życia. Jedne w efekcie giną, inne zmuszone są do migracji. Przyjmijmy, że i to może nie interesować przeciętnego Kowalskiego. Jednocześnie jednak irytują go na przykład wypady dzików do miejskich śmietników. A przecież te dzikie zwierzęta nie wzięły się tu z przyczyny nagłego kaprysu.
Inny coraz bardziej wyrazisty fakt? Zaburzenie gospodarki wodnej, a co za tym idzie powodzie – paradoksalnie współwystępujące z coraz mniejszą ilością opadów. Gdy już wreszcie do deszczu dochodzi, nie ma go co zatrzymać.
Na koniec jeszcze uwzględnijmy nasze powietrze. Hektar lasu wchłania rocznie 250 ton dwutlenku węgla. Dziennie wytwarza 700 kilogramów tlenu na dobę, co stanowi dziesięciokrotnie więcej niż na przykład pole uprawne. Można mieć za nic ubożenie krajobrazu czy ginięcie gatunków. Ale zastanawia mnie, czy ci, co podejmują decyzje o wycinkach, zastanawiają się nad tym, w jakim świecie będą żyły ich dzieci? Przeraża mnie to, bo to przyszłość i moich dzieci.

K.K.-B.: Z drugiej strony, patrząc na ruchy miejskie, społeczno-aktywistyczne czy proklimatyczne, ale też na bohaterki i bohaterów twojej książki, trudno nie odnieść wrażenia, że jednak część ludzkości walczy lub przynajmniej edukuje. Myślisz, że jest jeszcze szansa na jakąś zieloną równowagę na ziemi czy może to podrygi „ostatnich sprawiedliwych”?
A.A.: Nie dopuszczam do siebie braku nadziei. Choć wędrując po lesie i spotykając ostatnio takie połacie wycinek jak nigdy jeszcze, zamiast pokrzepiona wracam podłamana. Nawet zaczęłam jeździć na bagna, by przestać wpadać na pokropkowane na pomarańczowo drzewa. Ale nadszedł maj, chaszczory wybujały pełną mocą i już nie ma co marzyć o wciskaniu się w te podmokłe zakamarki! To czas, gdy biorą je w wyłączne posiadanie ich dzicy mieszkańcy.
Ale wracając do tematu – zjednoczone siły aktywistów mają naprawdę moc zmian. Na początku marca to dzięki Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot, WWF Polska oraz Fundacji Frank Bold wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE przykrócił samowolę Lasów Państwowych w kwestii decydowania o lasach. Powiedziano w ten sposób „basta” praktykom, w ramach których ta instytucja traktuje tereny leśne jak teren prywatnego folwarku, z którego czerpie się zyski.
Nie minął długi czas, gdy odezwała się do mnie znajoma. Nagabywała ją jej z kolei znajoma o podpisanie petycji, by ów niekorzystny dla Lasów Państwowych wyrok obalić. Indagująca przekonywała moją koleżankę, że Unia próbuje nam się wciskać do lasów i przeszkadzać leśnikom w ich dobrej robocie na rzecz drzew. Moja koleżanka wolała się przedtem u mnie doinformować i tej listy nie podpisała. Niemniej cała sprawa jest smutna – jeżeli każda ze stron przekonuje, że to ona najlepiej się troszczy o dobro lasów, skąd przeciętny obywatel ma wiedzieć, kto tu nie ściemnia?
Lasy Państwowe dysponują potężną machiną propagandową wspieraną przez rząd. Aktywiści przez wielu postrzegani są jako banda szkodliwych oszołomów. Jest bardzo dużo trudnej roboty do ogarnięcia i jednym z najcięższych wyzwań jest chyba dotarcie do zwykłych ludzi. Dlatego ja wybrałam swą działkę „niesamowitych opowieści o drzewach”.

K.K.-B.: Przejdźmy do tematów mniej wybiegających w przyszłość, ale zanim więcej o „Leśnej terapii”, powiedz, jak narodziła się znana nam dziś z mediów społecznościowych Szepcząca z Drzewami? Bo o tym, że szeptałaś z tymi potężnymi roślinami od dziecka i za przyjaciółkę miałaś brzozę, wzruszająco piszesz w swej publikacji…
A.A.: Tak, to prawdziwa historia małej, samotnej dziewczynki, która pewnego dnia odkryła, że może przecież zwierzać się pewnej brzozie, za którą przyszła reszta drzewnych znajomości. Oczywiście nie znaczy to, że zrezygnowałam z poszukiwania ludzkich przyjaciół i gdy nastał w moim życiu etap, w którym ich znalazłam – oddaliłam się od drzew, by wrócić do nich świadomie już jako dorosła kobieta. Trudności na rynku pracy w rodzinnym mieście zmusiły mnie do szukania rozwiązań wtedy jeszcze rzadkich – zaczęłam pracować online, z czasem prowadzić jedną z redakcji ekologicznych.
To spowodowało chyba najbardziej radykalny przełom światopoglądowy w moim życiu, no i pozwoliło odkryć, że istnieją ludzie, którzy bycia blisko drzew używają jako terapii. Było to cudowne, oszałamiające odkrycie! Pozostało poznać tych bliskich mi ludzi osobiście. Chwilę to potrwało, bo świat terapii leśnych w Polsce dopiero się rodził. Gdy wreszcie się udało spotkać z kilkoma takimi osobami na kursie dendroterapeutycznym w Poznaniu, wybuchła pandemia i padł sławetny zakaz wstępu do lasów, co przerwało nasz kurs.
Postanowiłam wtedy rozwijać się na własną rękę, a że wiedza nieprzetwarzana łatwo mi się ulatnia, założyłam na Facebooku stronę Szepcząca z Drzewami, by rzecz nie skończyła się na słomianym zapale. Nie zapraszałam na nią znajomych, do dziś zresztą tego nie robię. Wokół strony zebrała się nie wiedzieć kiedy wierna garstka czytelników spragnionych opowieści o drzewach. Kiedy zaczynałam pisać na stronie, był to okres wymuszonej przerwy spowodowanej pandemią i rzeczywiście poświęcałam jej wiele czasu, pisząc tam całkiem treściwe teksty o specyfice poszczególnych gatunków drzew. Po powrocie do pracy zrobiło się nieco trudniej, choć udało się napisać książkę i z tego bardzo się cieszę. No ale u Szepczącej z Drzewami można nie tylko czytać! Od czasu do czasu można iść ze mną do lasu, by zanurzyć się w nim głęboko. Takimi własnymi sposobami na zanurzenie i zawarcie bliższej przyjaźni z drzewami dzielę się na swej stronie do dziś. I osobiście też, jeżeli jest okazja.

K.K.-B.: Na pewno warto wyjaśnić dwa pojęcia: dendroterapia i kąpiele leśne. Czym są i czemu służą?
A.A.: Dobre pytanie, bo choć pozornie o tych drugich mówi się nawet w śniadaniówkach, ludzie ciągle te sprawy mieszają. Kąpiele leśne są doskonale opisane, mamy kilka cudownych, rodzimych książek na ten temat autorstwa Katarzyny Simonienko, która jeszcze – o ile wiem – nie powiedziała ostatniego słowa w tym temacie. Najprościej rzecz ujmując, to są głębokie zanurzenia w lesie, podczas których nie przemierzamy długich dystansów, a spędzamy kilka godzin na poznawaniu lasu ze stron dotąd traktowanych po macoszemu: węchem, dotykiem, smakiem. Ja rozdział na ten temat nazwałam najkrócej „zmysły tu i teraz”, bo właśnie o to chodzi. Ograniczenie swej aktywności do rozkoszowania się tym, co wokół – bez większych wyczynów, bez jakichkolwiek osiągnięć poza przyjemnością. Niebagatelne wyzwanie! Ale zapewniam, że da się zrobić, nawet bez przewodnika, choć z nim na pewno łatwiej, zwłaszcza tym niecierpliwym.
W odróżnieniu od kąpieli leśnych dendroterapia bywa oceniana kontrowersyjnie. Niektórym kojarzy się ezoterycznie, inni zwą ją wprost paranauką. Takie skojarzenia budzą bowiem zalecane przez dendroterapeutów przytulanie do drzew czy sugerowanie się ich specjalizacjami. A tymczasem i dendroterapia ma swe badania, które dowiodły niezbicie, że drzewa lubią kontakt z nami i rzeczywiście rozpoznano terapeutyczne działanie niektórych gatunków na poszczególne narządy.
Niemniej, o ile przewodników kąpieli leśnych, które zwie się też shinrin-yoku, cechuje spora dyscyplina, kończą oni często profesjonalne kursy certyfikujące i prowadzą swe wydarzenia według określonych norm, o tyle dendroterapeuci to bardzo barwne grono indywidualistów, w którym trudno o jakieś unormowane działania. Ja sama jestem tu niechlubnym przypadkiem, ze swym na wskroś intuicyjnym podejściem. Dlatego wydarzeń dendroterapeutycznych nie organizuję, zapraszam jedynie na kąpiele leśne.
A co łączy te dwie dziedziny? To, że celem każdej jest szeroko rozumiana terapia dla ciała i dla duszy. I odczuje ją zarówno człowiek, który będzie miał poczucie, że stało się to za sprawą fitoncydów, które to pojęcie wprowadzili do powszechnego użytku przewodnicy shinrin-yoku, jak i ten, który będzie sądził, że stało się to dzięki bliskiemu kontaktowi z jakimś konkretnym drzewem. Terapia drzewami zawsze służy zdrowiu, o ile wystrzegamy się ufności w rewelacje typu: wierzba uleczy depresję. Leśne terapie to nie szarlataneria i nie mają zastępować tradycyjnej medycyny, ale ją wspomagać, a czasem to nawet wyręczać. Udowodniono, że wspomniane wyżej fitoncydy wspomagają aktywność naszych komórek odpornościowych. Wszystko to bardzo szeroki temat, ale mam nadzieję, że jeżeli ktoś sięgnie po moją książkę, będzie mógł przystępnie się z nim zapoznać.
Fot. Dawid Stube
Cała rozmowa na portalu Kultura u Podstaw:
https://kulturaupodstaw.pl/wybralam-dzialke-niesamowitych-opowiesci-o-drzewach/