Skip to main content

Słoik złota — przeżycia Bauerów z ul. Grzybowo

Obóz przejściowy, przejście pod lufą karabinu przez całe miasto, wysiedlenie z Gniezna, ucieczka z warszawskich Jelonek i słoik pełen złota; to nie tylko hasła, to rzeczywistość rodziny Bauerów mieszkających niegdyś na gnieźnieńskim Grzybowie. Gnieźnianie i ich niesamowite losy to niejednokrotnie temat naszych artykułów. Dziś historia, której dramat rozgrywa się podczas II wojny światowej, ale rodzina nadal mieszka w Gnieźnie. Przypomnienie artykułu z 2023 r. z uzupełnieniem.

Chcemy opowiedzieć o wojennych losach mężczyzny, którego zdjęcie prezentowano 13 czerwca na facebookowej grupie IMG. Interaktywne Muzeum Gniezna przeradza się konsekwentnie, zgodnie z założeniem Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie, w centrum informacji o historii miasta ludzi i okolicy. Dziś chcemy przybliżyć czytelnikom losy rodziny Bauerów.

Jan Bauer – zdjęcie z czerwca 1930 r., autorstwa Marcina Kupsia. Sportretowany podoficer to sierżant Jan Bauer (ur. 20 stycznia 1895 w Starczy, zm. 13 stycznia 1980 w Gnieźnie), klarnecista, członek orkiestr wojskowych. Zdj. ze zbiorów MPPP. Zdjęcie, które sprawiło, że ożyła historia

Zaczęło się od zdjęcia

13 czerwca bieżącego 2022 roku, na grupie Internetowe Muzeum Gniezna prowadzonej na facebooku przez Muzeum, opublikowaliśmy zdjęcie Jana Bauera. Podpis pod zdjęciem informował lakonicznie o mężczyźnie z fotografii. „To zdjęcie z czerwca 1930 r., autorstwa Marcina Kupsia. Sportretowany podoficer to sierżant Jan Bauer (ur. 20 stycznia 1895 w Starczy, zm. 13 stycznia 1980 w Gnieźnie), klarnecista, członek orkiestr wojskowych. Od 1920 r. służył w 69 Pułku Piechoty. Był muzykiem pułkowej orkiestry i podoficerem zawodowym”. Tylko tyle i aż tyle.

W czasie wojny – uczestnik kampanii wrześniowej, żołnierz AK. Po wojnie – pracownik gnieźnieńskiej cukrowni i muzyk orkiestry zakładowej jak się okazało tuż po publikacji zdjęcia. Tego samego dnia Pani Anna Wysocka zamieściła pod zdjęciem komentarz: „Mój dziadek Janek. Dziadek urodził się 20 stycznia. W kwietniu 1941 wyjechał z rodziną do Warszawy. Tam był żołnierzem 3 kompanii AK należącej do VII Rejonu – Ożarów- kryptonim „Jaworzyn”. Brał udział w Powstaniu Warszawskim”. Ta krótka informacja uruchomiła wyobraźnie Muzealnego Detektywa, a przede wszystkim skłania do natychmiastowej kwerendy. Do komentarza warto też przytoczyć to, co pod zdjęciem napisał Pan Roman Wójcicki: „Urodzony w Starczy powiat Częstochowski, prawdopodobnie brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Jego kartoteka personalno-odznaczeniowa znajduje się w Wojskowym Biurze Historycznym w Warszawie – sygnatura I.481.B.3466”.

To wystarczyło. Zaczęło się szukanie źródeł, kwerenda ruszyła, lub jak nazywa się tę czynność poza muzealnictwem research. Co nas, jako muzealników zelektryzowało, to kontakt z wnuczką Jana Bauera. Dziś nikt nie kwestionuje znaczenia historii mówionej, swoistego potwierdzenia czy uzupełnienia innych źródeł historycznych. ” Metoda oral history służy według mnie przede wszystkim zaspokojeniu współczesnych potrzeb uczestników kultury: wytworzeniu poczucia ciągłości i tradycji, a przez to – własnej tożsamości i tożsamości miejsca” – czytamy w artykule; Historia mówiona na granicach. Geografia, mowa, tożsamość profesorki Agnieszki Karpowicz z Instytutu Kultury Polskiej. Z tego właśnie względu po historię mówioną, czy zapisy pamiętników sięgają chętniej regionaliści niż klasyczni historycy. Dziś jednak historycy traktują rozmowę czy wywiad podstawowe formy historii mówionej jako swego rodzaju potwierdzenie i uzupełnienie źródeł. Muzealny Detektyw odwraca niejako proces. Słowo wypowiedziane przez świadka czy nawet legenda miejska staje się inspiracją i punktem wyjścia. Zatem w źródłach szuka potwierdzenia lub zaprzeczenia — nie zaś odwrotnie. Zwróciliśmy się do pani Anny z pytaniem, czy ma jakieś pamiątki po dziadku. Czy może nam coś opowiedzieć? Wspaniałe zdjęcie, które mamy w swoich zbiorach, wydało się niewystarczające, by opisać człowieka, o którym wiedzieliśmy między innymi to, że faktycznie jako żołnierz AK kolportował prasę podziemną w rejonie podwarszawskich Włoch.

Władysława i Jan Bauerowie w 1923 r. Autor zdjęcia nieznany, archiwum rodziny.

Kiedy Pani Anna wspomniała, że posiada wojenne wspomnienia mamy – Teresy Szelągowskiej (z domu Bauer), w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczaliśmy, że dotykamy tak niesamowitej historii. Historii, która jest częścią elementarnej ludzkiej opowieści o mieszkańcach Gniezna. Kiedy Pani Anna zgodziła się udostępnić tekst (początkowo, aby stał się kanwą przygotowywanego podcastu) jeszcze nie wiedzieliśmy, jak ważnych opowieści dotkniemy. Dlatego zdecydowaliśmy nie czekać z podzieleniem się z Wami właśnie tym tekstem.

Magdalena Kuczek z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie pisze w swojej pracy „Wspomnienia wojenne jako literatura i źródło historyczne w wybranych pamiętnikach okresu II wojny światowej”: Rozumienie rzeczywistości polega więc na tworzeniu historii w ten sposób, że poszukuje się znaczeń w toczących się wydarzeniach poprzez ujmowanie ich w wątki narracyjne. Co za tym idzie, narracja pamiętnikarska jest przeze mnie rozumiana jako poznanie, samorozumienie, autorefleksyjność. Z drugiej strony, prywatne wspomnienia wykorzystywane są w pracy historyków, jako świadectwa minionych czasów i wydarzeń. Wiąże się to z coraz większą popularnością mikrohistorii. Może być ona definiowana jako historia bliska człowiekowi i jego zachowaniu. Pokazuje go w codziennym działaniu, zaciera przy tym różnice między wydarzeniami uważanymi do tej pory za historycznie ważne a pozostałymi oraz między osobami „historycznymi” i „niehistorycznymi”. W tych założeniach zbliża się ona do intyministyki, która także oferuje raczej „zbliżenie” czytelnika do życia w przeszłości, do jego bezpośredniejszego doświadczenia, dotknięcia przeszłości”.

To właśnie idea bezpośredniości i dotknięcia historii jest tym, co realizujemy, opowiadając o Gnieźnie w ramach Interaktywnego Muzeum Gniezna. Swoje wspomnienia, Teresa Szelągowska, dedykuje przede wszystkim byłym dzieciom hitlerowskich obozów przesiedleńczych Gniezna 1939 – 1940 r. i Łodzi 1939 – 1944 r. Ten niecodzienny zapis zaczyna się tak.

Moja mama Władysława Bauer

” Mama moja, Władysława Bauer z domu Baumert, urodziła się 13 stycznia 1902 roku w Dębnicy, powiat Gniezno. Moi dziadkowie, oprócz mojej mamy, mieli jeszcze trzy córki: Marię, Martę i Helenę. Po śmierci ojca, który zmarł dosyć wcześnie, babcia wyszła po raz drugi za mąż za Szczepana Sikorskiego. Po ślubie przeniosła się z córkami do wsi Obora, powiat Gniezno, gdzie drugi dziadek miał swoje gospodarstwo. Tam urodzili się jeszcze Joanna, Kazimiera i Marian. Ojciec mój urodził się 20 stycznia 1895 roku w miejscowości Starcza, powiat częstochowski. Gdy miał 12 lat, zmarła mu mama. Był najstarszym z rodzeństwa. Miał jeszcze czworo braci: Józefa, Marcina, Piotra i Ludwika. Dlatego też po ukończeniu miejscowej szkoły w 1913 roku, musiał rozpocząć pracę w kopalni węgla w Siemianowicach na Górnym Śląsku, żeby pomóc finansowo ojcu. W 1920 roku został powołany do wojska do 69 Pułku Piechoty (początkowo w Śremie, a później w Gnieźnie). Ze względu na uzdolnienia muzyczne został wcielony do orkiestry wojskowej. Grał na klarnecie i innych instrumentach dętych. Z mamą wziął ślub 30 października 1923 roku.”

Już same nazwiska, zarówno Bauer, jak i Baumert, mocno wpisują się w historię Wielkopolski, ale przecież i sporej części świeżo wyzwolonej II Rzeczypospolitej. Jeśli nawet Jan Bauer pochodził z częstochowskiego, to tu, na wielkopolskiej ziemi, było zupełnie normalnym, że nie brzmienie nazwiska decyduje o tym, czy jesteś swój. Gdyby przyjrzeć się wspaniałym gnieźnieńskim patriotom, znajdziemy tu na wskroś polskiego Bernarda J. Langę (księgarza i wydawcę), czy właściciela pierwszej polskiej apteki w Gnieźnie – Klemensa Kruglera. Nie bez przyczyny, we wspomnieniach Teresy Szelągowskiej, znajdujemy adnotację: „Przybliżenie prawdy stanowić ma hołd dla odchodzących pokoleń, które doznały bólu, cierpień i głodu tylko dlatego, że nie wyrzekły się przynależności do Narodu polskiego”. Tak napisała córka Jana Bauera, który wraz z rodziną został wysiedlony z Gniezna w czasie wojny tylko dlatego, że mimo brzmiącego z niemiecka nazwiska, nie podpisał volkslisty. To zdarzenie wryło się w pamięć, będącej jeszcze dzieckiem, Tereni Bauer. Od odmowy bycia volksdeutschem zaczyna się wojenna tułaczka rodziny, choć sama wojna zaczęła się dużo wcześniej. Jan Bauer brał udział w kampanii wrześniowej.

Rodzina Bauerów w Trzebownisku. Archiwum rodziny

Wybuchła wojna

” Rok 1939. Głos dzwonów i ryk syren oznajmił nam, że Niemcy napadli na Polskę. Rozpoczęła się wojna. Zamknięto szkoły i wszystkie urzędy. Ojciec musiał stawić się w koszarach. Wojsko zostało przeniesione do Biedruska. W dniu 11 września 1939 roku wkroczyły do Gniezna wojska niemieckie. Nad Gniezno nadleciały niemieckie bombowce, lotnictwo niemieckie dokonało pierwszego nalotu na Gniezno, zniszczono dworzec i kilka domów. Mieszkańcy Gniezna byli bezradni i bezsilni. Część z nich w popłochu opuszczała miasto, zabierając ze sobą najcenniejsze przedmioty, wywożąc je na wózkach i rowerach.

Rodzinom wojskowym wypłacono w koszarach trzymiesięczną pensję i zaproponowano wywóz do miejscowości wypoczynkowej, gdzie miałyby poczekać do zakończenia wojny. Mama zaryzykowała i pojechała do ojca do Biedruska poradzić się, czy ma jechać z rodzinami wojskowymi, czy zostać na miejscu. Ojciec stanowczo zabronił mamie wyjazdu. Za pieniądze, które otrzymała z koszar — kazał, kupić dla niej i córek dobre buty, zabrać trochę ciepłej odzieży i wyjechać do babci do Obory. Tato z tego powodu miał wiele nieprzyjemności od kolegów, którzy wyśmiewali się z niego, że nie pozwolił nam jechać na wypoczynek z rodzinami wojskowymi. Ojciec był zrozpaczony. Aż tu któregoś dnia, przyszła wiadomość, że transport, którym jechały rodziny wojskowe, został zbombardowany i wiele osób zginęło. Ojciec później często opowiadał jak gorąco, dziękował Bogu za swoją decyzję. W Oborze przebywałyśmy kilka dni, aż się wszystko trochę uspokoiło. Babcia zaopatrzyła nas w żywność, garnek smalcu i wujek odwiózł nas do domu.

Pełne bólu i strachu czekałyśmy na wiadomość od ojca. Ojciec brał udział w kampanii wrześniowej. 19 września 1939 roku dostał się do niewoli pod Kutnem. Później przewieźli go do obozów przejściowych w Kiernozi, Żychlinie i Łowiczu. W Pabianicach pod Łodzią został zwolniony i wrócił do Gniezna. Nie na długo cieszył się wolnością. Miał niemieckie nazwisko, proponowali mu więc zapisanie się na volkslistę. Ojciec odmówił i to było prawdopodobnie powodem późniejszego wysiedlenia. Codziennie musiał się meldować w urzędzie prowadzonym przez Niemców” – tak początek wojny opisuje Teresa Szelągowska.

Niespełna 50 stron wspomnień, które udostępniła Anna Wysocka, przynosi nam przypomnienie czasów, które miały się nie powtórzyć. Sama historia gnieźnieńska Bauerów pokazuje, jak trudne, choć pełne nadziei, były czasy II RP. Kiedy Jan Bauer trafił do 69 pułku, był tu klarnecistą w pułkowej orkiestrze. Po ślubie zamieszkał z Władysławą z domu Baumert. Zamieszkali przy ulicy Żuławy. Tu urodziła się ich pierwsza córka Eugenia. Żuławy – to tutaj sąsiadką państwa Bauerów była Niemka. Wdowa z renty po mężu próbowała wychować i wykarmić trzech synów. Tak jak to bywało wówczas w wielokulturowym Gnieźnie, Niemka była bardzo „porządną kobietą”, Gniezno traktowała jak swoje miasto, a sąsiedzi – Bauerowie – byli dla niej prawie jak rodzina. Pomagała „sierżantowej” (jak nazywała Władysławę) przy małej Geni. Sąsiedzi byli z sobą zżyci. Bauerowie mieli do niej większe zaufanie niż do niektórych starych mieszkańców Żuław, choć wówczas było to dobrze rozwijające się przedmieście.

Dom utraconego marzenia

Kiedy w 1926 roku Jan Bauer kupił dom przy ulicy Świętokrzyskiej, zażyłość z sąsiadka się nie skończyła. Początkowo wszystko wskazywało na to, że życie doświadczonego przedwczesną śmiercią ojca Jana, nabiera rumieńców. Szanowany muzyk wojskowy miał dom, w którym przyszła na świat, dzień przed Wigilią w 1928 roku, druga córka – Teresa. Władysława, wychowując córki, cieszyła się pięknym ogródkiem przy domu.

“ Skończyłam cztery lata, zaczęłam chodzić do przedszkola im. Św. Wojciecha prowadzonego przez siostry zakonne. Genia chodziła do szkoły św. Jana, gdzie w czerwcu 1938 roku ukończyła siedem klas i została przyjęta do I klasy Szkoły Przemysłowo-Handlowej, kończąc pierwszą klasę w czerwcu 1939 roku. Ja natomiast, w czerwcu 1939 roku, ukończyłam czwartą klasę szkoły podstawowej” – wspomina autorka. Dla Gnieźnian opisane miejsca to piękny spacer. Wszystkie wspomniane instytucje działają do dziś w podobnym zresztą charakterze. Rodzinną sielankę przerwało dramatyczne odkrycie. Kupiony przez wojskowego dom był zadłużony, o czym pan Jan nie miał pojęcia. Koniec końców zrujnowani Bauerowie z dwoma córkami, wynajęli mieszkanie przy ulicy Grzybowo 13. Tu zastała ich wojna. Zaczęły się coraz bardziej niezwykłe losy pokazujące hart ducha zarówno samego dziadka pani Anny, jak i babci Władysławy.

Ocaleni prowadzeni na rzeź

Wyjazd z Gniezna, po powrocie Jana Bauera z kampanii wrześniowej, nastąpił dopiero w lutym 1940 roku. Po raz kolejny właściwie możemy mówić, że zostali uchronieni od śmierci. Tym razem jednak ratunek przyszedł ze strony Oskara, najstarszego syna Niemki – sąsiadki z Żuław. Uratowali życie, ale zaczęła się poniewierka.

„Żyliśmy w ciągłym niepokoju. 14 lutego 1940 roku, z rana, przyszli do nas dwaj Niemcy w czarnych mundurach i oświadczyli, że z rozkazu władz niemieckich zostajemy wysiedleni. W ciągu 15 minut kazali się nam spakować i wyszli. Cóż można było zabrać. Prędko ubraliśmy się. Ojciec dał mi do ręki moją lalkę i upominał, żebym nikomu jej nie dawała. Włożył do jej wnętrza trochę pieniędzy. Wyszliśmy z domu. Niemców nie było jeszcze widać, więc ojciec zaryzykował i bocznymi ulicami uciekliśmy do cioci Tomczakowej na ulicę Libelta. Naraziliśmy siebie i Tomczaków na śmierć. Nie ma się jednak co dziwić. Człowiek w takich ciężkich chwilach traci nieraz głowę” – tak opisuje wojenne chwile Pani Teresa.

“Jeden z synów Niemki, która mieszkała z nami na Żuławach, właśnie najstarszy Oskar, dowiedział się, że udaliśmy się na ulicę Libelta. Słyszał, że Niemcy nas szukaj. Przyszedł i poprosił, żebyśmy razem z nim udali się do obozu. Zapewniał nas, że wszystko załatwił i nic nam nie zrobią. W przeciwnym razie wszystkim nam groziło rozstrzelanie. Chciał nam pomóc z wdzięczności do moich rodziców. Musiał nas prowadzić pod karabinem z Libelta aż do obozu na ulicy Wrzesińskiej. Obóz był w pomieszczeniach starej garbarni. Wpuścili nas środka. Leżeliśmy na cemencie przykrytym resztkami starej słomy. Pomieszczenie było bardzo zimne, okna wybite. Pozbawieni byliśmy podstawowych środków do życia. Byliśmy zamknięci bez możliwości wyjścia. Żyliśmy w niewyobrażalnym strachu przed hitlerowcami stale chodzącymi z karabinami. Raz dziennie dawali nam zupę i to było całe nasza wyżywienie. Warunki w obozie były okropne. Ciągle ta sama słoma, na której leżały obok siebie całe rodziny. Było zimno, wilgotno, panował zaduch. Za ubikacje służyły wiadra. Ludzie zaczęli chorować, nie było żadnej pomocy. W takim piekle przebywaliśmy 17 dni. 1 marca 1940 roku wyprowadzono nas z obozu pod eskortą gestapowców z karabinami i psami, załadowano nas do zatłoczonych wagonów towarowych i wywieziono w nieznane”.

Nie jest ideą tego artykułu zdradzenie całego pamiętnika. Wszak najprawdopodobniej czeka nas jego publikacja w całości. A jednak urwanie historii Bauerów z ulicy grzybowo w tym momencie, pozbawiłoby czytelników wielu wzruszeń. Nie ukrywamy wszak, że to troska o żywy sentymentalny, osobisty i empatyczny odbiór historii lokalnej Gniezna jest motorem zarówno działań w ramach Interaktywnego Muzeum Gniezna, jak i niniejszej publikacji.

Rok w Trzebowisku (Trzebownisku)

To tylko jedna z najbardziej wstrząsających historii rodziny Jana Bauera. Dziś, spojrzenie na nią urasta niemal do zdarzeń metafizycznych. Dlatego chcielibyśmy, bez zbędnych komentarzy, zaprezentować obszerny fragment wspomnień Teresy Szelągowskiej, córki Jana i Władysławy Bauerów. Ograniczając jedynie swój komentarz do znalezionych uwiarygodnień tej historii, stanęliśmy obok mimo, że emocjonalnie blisko tematu. Pierwsze potwierdzenie dotyczy nazwy miejscowości. We wspomnieniach p. Szelągowskiej pojawia się nazwa Trzebownisko. Tymczasem miejscowość pod Rzeszowem, do której trafili Bauerowie i rodzina Hybzów (również powróciła do Gniezna) nazywa się Trzebownisko. Już jedna z dawnych pieczęci gminy użytkowana przez sołtysa Franciszka Pieczonkę pokazana na Wikipedii zawiera ten sam błąd w pisowni. Nasze przypuszczenie o oboczności form wynikające prawdopodobnie z pewnej bezdźwięczności “n.” potwierdził Ryszard Bereś dziennikarz regionalistą działacz samorządowy i publicysta z Rzeszowa. Autor monografii Trzebowniska w rozmowie z Muzealnym Detektywem potwierdza występowanie w historii obu nazw. – To zdecydowanie mowa o dzisiejszym Trzebownisku. Nazwa Trzebownisko pojawia się na pieczęciach, którymi swoje pisma sygnowali niektórzy sołtysi. Spotykam dokumenty z jedną i drugą nazwą. Jeśli popatrzymy na mapy z czasów zaboru austriackiego to, tam kartografowie używają Trzebownisko. Zresztą nad Wisłokiem w okolicy Rzeszowa i Jasionki jest tylko Trzebownisko. Nie ma też wątpliwości, że do tej miejscowości Niemcy zesłali wysiedlonych z Wielkopolski — mówił Ryszard Bereś.

Fragment opowiadający o zdarzeniach z początków II wojny opublikowaliśmy wyżej. Przechodzimy więc do tego, o czym jeszcze nie pisaliśmy, a co przeżyli Bauerowie tuż po wysiedleniu w podrzeszowskim Trzebownisku.

Marzec 1940

„1 marca 1940 roku wyprowadzono nas z obozu pod eskortą gestapowców z karabinami i psami. Załadowano nas do zatłoczonych wagonów towarowych i wywieziono w nieznane. Jechaliśmy tylko nocą, a w dzień spychali nas na boczne tory. Baliśmy się, co z nami zrobią. Podróż trwała trzy dni i trzy noce. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Otworzono wagony. Był to Rzeszów. Zmarzniętych i głodnych – wypędzono z wagonów. Tam czekały wozy z poszczególnych gmin. Do każdej gminy przydzielono dwie rodziny. Nasza rodzina i rodzina państwa Hybzów z trzema synami została zabrana do wsi Trzebownisko” — tak Pani Szelągowska opisuje początki wojennej tułaczki.

W cytowanych fragmentach zostawiamy stosowaną przez nią formę nazwy, choć dziś ta wieś nazywa się Trzebownisko. Niewielka wieś niedaleko Rzeszowa, wbrew pozorom była pod szczególnym okiem okupantów raczej przez wzgląd na budowę lotniska w pobliskiej Jasionce.

Co ciekawe w tej niewielkiej wsi nad Wisłokiem właśnie wiosną 1940 roku zaczynają działać pierwsze grupy konspiracyjne. Między innymi koordynowana przez Bronisława Tomasiaka komórka ZWZ. To właśnie Tomasiak i Leon Martenuska podchodzili z rezerwą do wysiedleńców z Wielkopolski, po czasie pozostawiając ich w spokoju.

„Sołtys dał nam starą chatę bez jakiegokolwiek wyposażenia. W kuchni był jednak stary piec. To nas bardzo ucieszyło. Nazbieraliśmy trochę chrustu, gałęzi i mama rozpaliła ogień. Na dworze było jeszcze bardzo zimno. Po tylu dniach poniewierki poczuliśmy wreszcie ciepło. Niedaleko był sklep. Za pieniądze schowane w lalce mama kupiła trochę żywności i ugotowała pyszną zupę mleczną. Uczta po tak długiej poniewierce i głodzie była prawdziwie królewska. Mieszkańcy Trzebowniska patrzyli na nas trochę nieufnie. Twierdzili, że u nich też są Niemcy, ale nikomu krzywdy nie robią. Uważali, że widocznie zasłużyliśmy sobie, że nas wysiedlili. Najlepszy był dziadek Dodolak, tak go nazywali. Miał chałupę obok nas. Mieszkał sam. Przyniósł nam snopki słomy, żebyśmy mieli się gdzie przespać, trochę drewna na opał i bardzo nam współczuł. Byliśmy mu naprawdę wdzięczni. Po dłuższym czasie i mieszkańcy Trzebowniska przekonali się, że jesteśmy uczciwi, że nie tylko nas, ale wielu Polaków z Wielkopolski i okolic, Niemcy wysiedlają z domów. Zaczęli nas odwiedzać, przynosili nam, co mogli. Wypytywali, jak to się stało — wtedy zaczęli przychylnie na nas spoglądać. Co kto mógł, to nam przynosił. Były to stare meble, krzesła, szafa, łóżka, stół i choć sami nie byli bogaci, ratowali nas również żywnością. Razem z Genią chodziłyśmy zbierać kłosy. Ojciec je młócił i na maszynie własnego pomysłu mielił. Mama piekła z tego chleb. Przez Trzebowisko płynęła rzeka Wisłok. Ojciec zgłosił się do pracy przy regulacji rzeki. Pracę miał ciężką. Stał cały dzień w wodzie. Nabawił się reumatyzmu. Pracował tam również pan Hybza, który po przeziębieniu dostał zapalenia płuc. Nigdy już do Gniezna nie powrócił. Zmarł na wygnaniu. Osierocił żonę i trójkę synów. Mama z Genią pomagały ludziom w gospodarstwie, ja natomiast chodziłam z córką sołtysa, Marysią, paść krowy. Bardzo tego nie lubiłam, ale musiałam iść, bo sołtys nam dużo pomagał. Marysia była troszkę młodsza ode mnie. Rano przychodziła pod okno i wołała „Talanu już idziemy”. Nie miałam wyjścia, musiałam iść. Pani sołtysowa szykowała nam zawsze pajdy chleba. W każdej wydłubała dziurę i nakładła w nią masła i sera. To było nasze bardzo dobre śniadanie. Ludzie byli dla nas coraz bardziej serdeczni”

Dziadek Dodolak, o którym wspomina Teresa z Bauerów Szelągowska to zgodnie z ustaleniem Muzealnego Detektywa i Ryszarda Beresia najprawdopodobniej Piotr Dodolak, pierwszy wójt Trzebowniska. Jeden z tych, którzy jeszcze podpisywali się krzyżykiem, którzy nie przywiązywali więc wagi do zapisu nazwy na stemplu gminy. Dla społeczności gminy cała zresztą rodzina Dodolaków była istotną. Do dziś mieszka ich tu co najmniej kilku. Podobnie do dziś mieszka tu sporo potomków sołtysa Franciszka Pieczonki, który sprawował władzę we wsi w czasie wojny.

Niemcy też byli różni

Wspominaliśmy już, za panią Teresą, o synu sąsiadki — Niemcu, który uratował, życie rodzinie Bauerów. Niesamowitym wydaje się dziś fakt, że Teresa z domu Bauer, której rodzinę hitlerowcy skazali na tułaczkę tylko dlatego, że ojciec rodziny Jan nie podpisał volkslisty i tym samym odmówił współpracy z III Rzeszą, potrafi patrzeć na Niemców bez nienawiści i ze zrozumieniem. Być może wieloletnie życie obok niemieckich sąsiadów w Wielkopolsce przypominało, że to nie narodowość decyduje o tym, jakim kto jest człowiekiem.

” We wsi stacjonowali również Niemcy. Jak nie mogli się porozumieć z miejscową ludnością, to przychodzili po naszą mamę, która znała język niemiecki i pomagała jako tłumacz. Ci Niemcy to byli prości ludzie. Oni też mieli dosyć tułaczki. Na czas wojny powołano ich do wojska. Zostawili całe rodziny, żony, dzieci. Nie mogli zrozumieć, jak można z własnego domu kogoś wyrzucić. Mówili, że najchętniej zdjęliby mundury i spalili w piecu. W Trzebowisku mieszkaliśmy rok, nie było lekko, ale mieliśmy dach nad głową” — tłumaczyła pani Teresa.

Na Jelonkach z Piotrem, bratem Jana. Archiwum rodziny

Jelonki. „Tych widoków nie zapomnę

Uświadamiamy sobie, wspomnienia dotyczące gnieźnieńskiej rodziny Bauerów, niektóre z historii wydają się zasługiwać na realizację filmową. Poczytajmy o tym, jak brat ojca autorki, przeprowadził — wysiedlonych z Grzybowa 13 do Trzebowniska — na przedmieścia w Warszawie. Tu zaczyna się niesamowita historia słoika pełnego złota.

Brat ojca — Piotr Bauer — mieszkał w tym czasie w Płocku z żoną i synem Waldkiem. Wujek dowiedział się, gdzie nas wywieźli i przyjechał zobaczyć, jak żyjemy. Gdy zobaczył, w jakich warunkach mieszkamy, w jakiej biedzie, namówił nas do wyjazdu do Warszawy. Miał trochę znajomości i pieniądze. Załatwił nam mieszkanie i mały sklepik spożywczy na Jelonkach pod Warszawą. Pomógł się spakować, co nie było trudne, bo właściwie nie mieliśmy nic, tylko to, co na sobie. 1 kwietnia 1941 roku wyjechaliśmy do Jelonek, które były przedmieściem Warszawy„.

Początki, a właściwie czas do wybuchu powstania warszawskiego, nie zapowiadały dramatu na Jelonkach.

” Zamieszkaliśmy na ulicy Szopena 22. Do pętli tramwajowej było około 20 minut drogi. Stąd już można było dojechać do Warszawy. Wujek pomógł nam zagospodarować sklepik i jako tako urządzić mieszkanie. Sam powrócił do Płocka” — napisała pani Teresa.

Tutaj w pamiętniku pojawia się wspomnienie o działaniach Jana Bauera w Armii Krajowej, której poczynaniami, rzecz jasna, Jan Bauer nie chwalił się w rodzinie. Jest też motyw konspiracyjnej „Gromadki”, w której pod przewodnictwem nauczycielki Władysławy Tartas, działała również pani Teresa. Jelonki, choć na czas wojny — w porównaniu do reszty Warszawy — mogły wydać się sielanką, nie były jednak wolne od bólu wojny. Tu jednak oddajmy głos autorce wspomnień.

Konspiracyjna Gromadka. Archiwum rodziny

„Do szkoły jeździłam tramwajem, nieraz pod strachem. Tramwaj przejeżdżał przez ul. Chłodną, na której po jednej i drugiej stronie było Getto dla Żydów. Do dzisiaj pamiętam i nigdy nie zapomnę wygłodzonych dzieci, obdartych, z dużymi brzuchami i chudymi nogami. To był straszny widok. Innym razem tramwaj musiał się zatrzymać, bo Niemcy prowadzili przez ulicę Żydów ustawionych w szeregu, najpierw dzieci, potem kobiety i na końcu mężczyzn. Po obu stronach szli gestapowcy z karabinami. W oczach tych biednych ludzi widziałam rozpacz i strach. Szli prawdopodobnie na zagładę. Było też tak, że tramwaj zatrzymywano, bo na ulicy odbywała się egzekucja Polaków. Tych widoków nigdy nie zapomnę” – tak urywa ten wątek Teresa Szelągowska.

Komu mieliśmy zgłosić? Niemcom?

” Na Jelonkach panował względny spokój. Sklepik nasz funkcjonował dobrze. Któregoś jednak dnia, gdy wróciłam ze szkoły do domu, wchodząc do sklepu, ze strachem zobaczyłam, że rodzice, Genia i klient, który był w sklepie, stoją odwróceni twarzą do ściany z rękami na głowie. W sklepie było trzech nieznanych mężczyzn. Mieli ze sobą broń. Gdy mnie zobaczyli, musiałam tak samo, stanąć pod ścianą. Zaczęłam płakać, ale ojciec przytulił mnie i uspokoił. Zabrali wszystkie pieniądze z kasy, w torby naładowali towar, rzucili kulkę na kontuar i ostrzegli, że jeśli gdzieś to zgłosimy, to ta kulka będzie wykorzystana na nas. Komu mieliśmy zgłosić? Niemcom? Byli to prawdopodobnie partyzanci przebywający w lasach. Mimo tych różnych przeżyć trzy lata spędzone na Jelonkach nie były najgorsze. Powodziło nam się nieźle”

Jak dotąd faktycznie losy Bauerów z Gniezna układają się całkiem nieźle (biorąc pod uwagę okoliczności). Jest wprawdzie moment, kiedy ukrywają wuja Piotra i wyrabiają mu fałszywe dokumenty, ale skład prosperuje, a strzały i wybuchy wydają się, być jeszcze odległe.

Słoik złota i 1944

Kolejne wydarzenia sprawiają, że komentarze od autora artykułu są zbędne, dlatego udostępniamy fragmenty wspomnień, które przypomnijmy, przekazała nam wnuczka Jana i Władysławy Bauerów — Anna Wysocka.

„Czekaliśmy wszyscy z utęsknieniem na koniec wojny. Niemcy jednak dalej panoszyli się w Warszawie. Nadeszło jednak to najgorsze. 1 sierpnia 1944 roku. Wybuchło powstanie warszawskie. Żyliśmy znowu w strachu. Ludność z Warszawy uciekała, chowała się, gdzie mogła. W ogrodzie naszego domu stał duży budynek gospodarczy. Kiedyś państwo Baranowscy z Warszawy, również Gnieźnianie, założyli tu wytwórnię wód gazowanych. Jak zaczęło się powstanie, zlikwidowali wytwórnię i gdzieś się wyprowadzili, nie pamiętam dokąd. Szopa stała pusta, ale wkrótce zapełniła się uciekinierami z Warszawy. Co kto mógł, ratował i uciekał z miasta. Bomby spadały również na Jelonkach. Noce spędzaliśmy w piwnicy. Nad Warszawą płonęła wielka łuna ognia. Dzień i noc słychać było strzelaninę i odgłosy bombardowania. Między uciekinierami byli także właściciele hurtowni papierniczej, u których ojciec zaopatrywał się w papier do naszego sklepu. Wszystko stracili, spalono im hurtownię i mieszkanie. Pamiętali nasz adres na Jelonkach i ukryli się w szopie razem z uciekinierami. Sądzili, że tu będzie bezpiecznie. Z całego dobytku uratowali słoik z różnymi wyrobami ze złota. Nigdy nie przypuszczali, że na Jelonkach Niemcy też wyrzucą ludzi i podpalą domy. Nie wiedzieli, co się z nimi stanie, więc przyszli do ojca i poprosili, żeby ten słoik gdzieś ukrył, bo to ich cały majątek. Ojciec z mamą wykopali dół w piwnicy i tam słoik, odpowiednio zabezpieczony, ukryli. Nikt nie spodziewał się, że nas również wyrzucą i nasz dom zostanie spalony. Dla pewności ojciec dał im adres do Gniezna, do naszego mieszkania na Grzybowie, bo twierdził, że cokolwiek się stanie, jeżeli tylko przeżyjemy, to do Gniezna na pewno powrócimy. W szopie, na podwórku, schowała się też 14 -letnia Żydówka. Jej rodzice zginęli. Przygarnęliśmy ją do siebie, żywiła się u nas. W nocy spała z nami w piwnicy, bardzo bała się bombardowania. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, na pewno byśmy ją przyjęli do naszej rodziny. Z żywności, która jeszcze została w sklepie, mama z Gienią gotowała w dużym kotle zupę i ratowała uciekinierów”.

Wątek odwagi i poświęcenia Bauerów na pewno zasługuje na podziw. Rodzina Bauerów z Gniezna jest jedną z tych, z których możemy być dumni.

„15 września 1944 roku przyszli na nasze osiedle Niemcy. Chodzili od domu do domu i wszystko palili. Z szopy w ogrodzie, uciekinierzy z Warszawy uciekali bocznymi ogrodami, by uratować życie. Żydówka zdążyła się ukryć w budzie psa. Nie mogliśmy jej pomóc. Niemcy jej nie znaleźli. Uratowała się na pewno. Może spotkała kogoś, kto się nią zaopiekował” – zaznacza, co widać ważne dla niej samej, Pani Teresa.

W międzyczasie po wypędzeniu lub wymuszonej ucieczce z Jelonek gnieźnianie trafili do Częstochowy.
” Zameldowaliśmy się w Częstochowie 1 lutego 1945 roku na ulicy Kossaka 15. Od 15 lutego 1945 roku zaczęłam naukę w Żeńskim Gimnazjum Kupieckim Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego w Częstochowie na ulicy Najświętszej Marii Panny 60. Niedługo chodziłam do szkoły, bo już w kwietniu 1945 roku został zorganizowany transport wysiedleńców do Gniezna. Wieczorem musieliśmy się stawić na stacji kolejowej, tam nas wszystkich spisali i przydzielili miejsca w wagonach towarowych. Niestety i na stacji nie mieliśmy jeszcze spokoju. Całą noc siedzieliśmy pod wagonami w wielkim strachu, bo Niemcy bombardowali stację i dworzec. Rano wyruszyliśmy już chyba w ostatnią w tej wojnie poniewierkę do Gniezna, do naszego mieszkania, po pięciu latach tułaczki. Wujek Marian dowiedział się, że pierwszy transport wysiedleńców powraca do Gniezna. Wyjechał po nas na dworzec i zabrał nas bryczką do Obory.

Zdjęcie czarno-białe. Pokazuje wóz konny wiozący 5 osób na wozie, koń z przodu. W tle wiejska droga i pola.
Powrót z tułaczki. Zdj. archiwum rodziny Bauerów

Powrót z wygnania, 1945 r.

„W Oborze rzecz jasna przyjęto ich z radością i niedowierzaniem, że udało się im przetrwać tułaczkę”. Wreszcie byli u swoich. Nie brakowało łez radości i już zawsze zostali Bauerowie wdzięczni Bogu, że po tak długim wygnaniu wrócili do domu razem. Kolejne niesamowite zdarzenie sprawiło, że praktycznie na dniach po powrocie w Oborze trafili na ślub cioci siostry Władysławy Bauer. To chyba było ich podwójne wesele, ogrom radości ślub siostry mamy pani Teresy, koniec wojny i rodzina w komplecie. Kiedy doszli do siebie. Wrócili do Gniezna. Obdarowani przez bliskich pierzynami i koszami wałówki dotarli na swoje Grzybowo.

„Na Grzybowie w naszym mieszkaniu podczas wojny mieszkali Niemcy. Po jakimś czasie było im za wysoko na trzecim piętrze, więc wyrzucili sąsiadkę z pierwszego piętra, panią Lisowską, zabrali nasze rzeczy i przeprowadzili się do niej. Pani Lisowska odtąd mieszkała w naszym mieszkaniu. Po zakończeniu wojny Niemcy się wyprowadzili, pani Lisowska wróciła do swojego mieszkania a nasze, pozostało puste. Zostały tylko na strychu dwa stare łóżka, szafa, stół i w kuchni dwie szafy kuchenne. Mimo to byliśmy szczęśliwi” – tak pierwsze dni w odzyskanym mieszkaniu wspomina Teresa z Bauerów Szelągowska.

Koniec historii słoika, ostateczne zamknięcie wojennych historii


” Po zakończeniu wojny, jak już byliśmy na Grzybowie, przyszli do nas mili goście. Byli to właściciele hurtowni papierniczej z Warszawie. Najpierw pojechali na Jelonki zobaczyć, jak wygląda nasz dom. Wystraszyli się, jak zobaczyli tylko spalone mury. Przyjechali więc do Gniezna, adres mieli od ojca. Ucieszyli się bardzo , jak nas zobaczyli, a jeszcze bardziej gdy ojciec przyniósł słoik w takim stanie jak go oddali. Nie wierzyli własnym oczom. Podziękowaniom nie było końca” — to było ostatnie wojenne wspomnienie Teresy Szelągowskiej.

Właściciele słoika pełnego złota chcieli się z podzielić zawartością, ale Jan Bauer stanowczo odmówił. Wydawałoby się, że to historia z bajki, a jednak nie. Tak się nie skończyło. Właściciele sklepu papierniczego z Warszawy, wyjęli ze słoika wielki złoty sygnet z czerwonym oczkiem i podarowali go Eugenii Bauer — starszej córce.

Jan Bauer po powrocie zgłosił się do orkiestry wojskowej przy Rejonowej Komendzie Uzupełnień. W 1946 r. zakończył służbę wojskową. Rozpoczął pracę w Cukrowni w Gnieźnie, gdzie też został członkiem orkiestry zakładowej. Genia, bo tak nazywała starsza Bauerównę rodzina, po zakończeniu wojny miała 21 lat i podjęła pracę w sklepie. Wyszła za mąż za Henryka Ciążyńskiego. Mieli dwójkę dzieci: Irenę i Andrzeja. Zmarła 13 listopada 2009 roku.

17- letnia Teresa, zgłosiła się do Gimnazjum Handlowego, a 31 stycznia 1947 roku zdała tzw. małą maturę. Potem w Miejskim Koedukacyjnym Liceum Handlowym, w 1949 roku zdała dużą maturę. Autorka wspomnień pracowała w Państwowej Centrali Handlowej, potem w Zrzeszeniu Kupców. Następnie jej historia zatoczyła koło w Technikum Ekonomicznym i Zasadniczej Szkole Handlowej, tu kończyła małą maturę a teraz, została główną księgową. We wrześniu 1952 roku poślubiła Zdzisława Szelągowskiego. Do 1958 roku mieszkali na Grzybowie potem przy ulicy Jasnej 5.


” Tutaj 20 stycznia urodziła się Ania. Jeszcze do 31 sierpnia 1958 roku pracowałam w szkole. Później zajęłam się wychowaniem Ani. Od 1 marca 1970 roku podjęłam pracę ponownie w mojej szkole, ale już w Warsztatach Szkolnych Zespołu Szkół Zawodowych skąd 31 sierpnia 1987 roku przeszłam na emeryturę. Moi rodzice do końca mieszkali na Grzybowie. Mama zmarła 4 września 1978 roku, a ojciec 13 stycznia 1980 roku.– kończy swoje wspomnienia pani Teresa Szelągowska.

Teresa Szelągowska z mężem i córką Anną. 1958 r. Archiwum rodziny

Suplement

Kiedy po kilku miesiącach od pierwszej publikacji, autor zaprosił gnieźnian na spacer przewodnicki ulicami: 3 maja, Kilińskiego i Grzybowo kilka z wątków historii znalazło potwierdzenie. O samych Bauerach, ale i autorce wspomnień Teresie Szelągowskiej z Bauerów, w samych superlatywach uczestniczka spaceru, która jako dziecko mieszkała w kamienicy obok. Obecna na spacerze wnuczka Władysławy i Jana Bauerów — Anna Wysocka odpowiadając kilka zasłyszanych od dziadków historii, rzuciła też nowe światło. Okazało się, że choć nastoletnia Żydówka, którą w czasie wojny przygarnęli i której pomagali Bauerowie, nie uciekła z nimi z warszawskich Jelonek według ustaleń rodziny – przeżyła.

Historia Bauerów z ul. Grzybowo 13 to opowieść o tym, że jednak jest coś więcej niż proste zero jedynkowe myślenie — dobry Polak, zły Niemiec, które tak mocno wdrukowywane nam było po II wojnie. Nie ma też zero jedynkowych relacji Polak — Żyd. Trauma historyczna nie wyznacza też postaw ludzkich. Bauerowie, mieli podczas wojny zapewne niewątpliwie prawo ratować własne życie za pomocą złota warszawskich hurtowników. Nie zrobili tego. Ludzie wschodu w Trzebownisku, mieli prawo być nieufni wobec Wielkopolan, którzy byli obcy. Kiedy jednak pojawiają się ludzie tacy jak sołtys Pieczonka czy “dziadek Dodolak”, jak Bauerowie pojawia się człowieczeństwo.

Jarosław Mikołajczyk

Zdj. Zbiory MPPP, archiwum rodziny Bauerów, 1 x Artur Kuczma

II wojna, Grzybowo 13, Gniezno, Bauer, Jelonki, Trzebownisko, Trzebnowiosko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *