Nazwiska dużego formatu, to jednak nie one robią tu robotę. Znaczy nie same nazwiska, robotę robią. Ekipa przednia i sprawdzona. Przecinka kilku genialnych składów, osobowości. Na poznańskim koncercie grał, żywy skład – tu i teraz, żadnego konglomeratu i odcinania kuponów od wcześniejszych dokonań. Był to niezwykle ciepły i energetyczny koncert.
Gdyby nie znać historii DOM-u, spójność i radość grania nie pozwalała by uwierzyć, że rodowód trochę projektowy, do tego mocno zaangażowany społecznie. Aleksandra Cieślak i Bartek Weber, opowieść o rozmrażaniu serc gdzieś na podkładzie strajku kobiet…Zostawmy to. Dziś o tym co zadziało się w Poznaniu. Zadziało się bardzo wiele i w sensie artystycznym i terapeutycznym i być może społecznym. (Piszący jako osoba przewlekle społecznie nieprzystająca – nie potrafi ocenić tego wymiaru.)
Zatem skoro terapia to proces, jak postulował Arnold Mindell, niech się jeszcze toczy, to co się zadziało w psychice i mentalności podczas koncertu.
Piękne intro, jazz nieco motorycznie zaciągnięty krautrockiem. Pierwsze dźwięki i zaczyna się hipnotyczny lot przez krainy pulsu, energii i finalnie zabliźnienia: ran, niepokojów, emocji. Jeśli nawet nie po to tu przyszliśmy, wyjdziemy bez gniewu i rozedrgania. „Tęcza” mocniej niż na płycie: “wiatr na harfie tęczy gra” – Maniucha Bikont nie pozostawia cienia wątpliwości skąd to imię. Energia, bo śpiew idzie z lędźwi, bo jest tu pełnia głosu, a nie zdrobnienie. Kiedy umiesz to śpiewasz nawet gdy szepczesz. Głos nawet na “przodach:” może brzmieć jak w monitorach bliskiego pola. I brzmi. Muzycznie fantastyczna podróż. Ten sax basowy Michała Fetlera i Tomasz Ziętek na trąbce – to robi robotę, to gra. Tyle, że w DOM-u gra wszystko. Miłosz Pękala (Hob – Beats) – totalne myślenie rytmem, wibrafon może być padem – znaczy odwrotnie, zestaw gra jak u Liebezeita – w sensie motoryki, bez wyścigów po blachach i tomach. Pierwotnie, transowo a jednak z finezją. Piotr Domagalski basuje jak w Profesjonalizmie – jak trzeba – taki dobry zestaw z Pękalą, bez naparzania; prosto wyraźnie. Bartek Weber niekwestionowany Master Of Ceremony, choć momentami wydaje się, że królowa siedzi za Nordem. Gaba Kulka, za moment o tej Maestrze.
Weber płynie tu kompozycją, elektroniką i momentami gitarą, skupiony ale niezwykle pogodny. Zostawiamy na tym koncercie Baaba, Slalom, Mitchów i wszystko inne. Bo to jest w Weberze, czy chcemy czy nie – bezpowrotne i organiczne. Image, tak nie istotne gdy grają ci co potrafią grać i to kochają. Jednak płynie łagodne skojarzenie, co najmniej pomocnik w drużynie Górskiego, może to przez taniec mimowolny, włosy i dresy…
A jednak to jest niezły drybling i płynie muzycznie, bez przypadku, jeśli jest trochę muzycznie “na free” to ze słuchania i namysłu. Momenty tajemnych znaków między Pękalą, a Weberem.
Koncert promował płytę. Powiedzmy szczerze do bólu, choć na płycie personel dużo szerszy i w całości zacny, live bardziej efektywny, dynamiczny, głęboki. Życie, to jednak życie. Odeszliśmy od tracklisty. Ona tak naprawdę po drugim utworze stała się nieistotną. Program tworzy całość, przepływa. Bez neopogańskiego brutalizmu, jeśli to są jakieś “czary” to szamanizm w mikro dawce. Szeptanie, szeptuchowanie – Maniucha Bikont. Nie mamy tu lotu na Ayahuasca. Jakiś obrzęd, bez ruty stepowej, bez grzybów: muzyka, tekst, emocje jak po kontrolowanej psylocybinie – tylko bezpieczniej.
Tu raczej króluje uważność, nie jest to jeszcze misterium i chyba nie medytacja. Muzyka, nie wydumana, nie wyśrubowana, żadnych podskoków wirtuozowskich. Szacunek. To się naprawdę kocha w muzyce, szacunek, ekonomia dźwięku. Od tego ciepłego grającego bliskimi polami brzmień klimatu DOM wpada w niemal dancingowo-dyskotekowy klimat prawie jak by na scenę wychodziły Cyndie Lauper i brokatowa Trojanowska. Inna energia, zdecydowanie inny wokal. Muzycznie blisko powabnego kreszu lat 80. A może nawet troszkę, nie tyle muzycznych, skojarzeń z najlepszym projektem Bielasa – Różowe Czuby. No idzie to trochę rytmicznie Bajmem i Józkiem, którym Beata Kozidrak chciała się nacieszyć. Jest tu jednak piękny pochód basowy. I wokalnie Produktywność – Olga Mysłowska totalnie w punkt. Chyba nawet patrząc na resztę zdarzenia w kontrapunkt. I ten moment gdy pokazała, jak się trzeba odsunąć od mikrofonu by zimnofalowy kontralt nie zmiótł nas z siedzeń. I już nie ma tego kreszu i Cyndie jest ałłła!
Gaba Kulka, w którymś momencie poleciała piękną romantyczną anglojęzyczną…Gaba nad – za Nordem, nie zabiera sceny innym, w tym zestawie nikt nie jest gwiazdą. Podczas poznańskiego koncertu, trochę wice herszt bandu. Generalnie wokalem kompletnie nie musi kokietować, brylować, jest i to jest bycie cudowne.
Pojawienie się Natalii Przybysz, coraz gęściej wokalnie. Już staje się pewne to co się dzieje poniesie. Zostawmy kolejność koncertową utworów. DOM, osadzony na ramie z bluesa, wyraźny puls, idzie to basem, wokalnie miejscami pieśń pracy niewolników. Chce się wyrzucić krzesła i tym pierwotnym krokiem zatańczyć wśród plemienia, a jednak samemu z sobą i dla siebie. Na tyle cholernie prosty i ważny tekst, że warstwa muzyczna, instrumentalna robi się tłem, a jednak pod skórą pulsuje, rozrywa ale i łata. Mantruje w nas to pełne wyobrażeń słowo. Przybysz podaje tym niskim zachrypniętym głosem:
Moje palce
Dachu stropy
Tam mój dom
Gdzie moje stopy
Tam mój dom
Gdzie moje serce
Już nie muszę szukać więcej
Tam mój dom
I wiesz już jak byłoby pięknie, gdyby to realizować, tak żyć to mieć – tylko jeszcze to zrobić zbudować swój dom w sobie…Pieśń, bo trudno nazwać to piosenką, toczy się jak mantra. I ten chór kobiet, czterech tak innych a tak współbrzmiących, bez wkurwu i gniewu błyskawic, ale z mocą i wewnętrznym światłem.
W środku gdzieś Gaba Kulka i jej głos i klawisz pozwala odpocząć trochę jak w piosence z międzywojnia. “Masz w sercu zapisaną drogę, przed siebie pewnie idź”.
Ludowość Granicy, niesie nie tylko wokal ale też ten indiański rytm, prosty trasujący…
Już w tym pisaniu, kompletnie impresjonistycznym zapisie wrażeń bo przecież recenzja już się wymknęła piszącemu dawno gubimy kolejność, porównania i te odniesienia z własnych osłuchań i historii muzyki.
Zapomnieć – czasem warto. Zwłaszcza kiedy Zapomnieć to kawałek trochę jak pieśń drag queen z fenomenalnym rytmem, trochę lat 80.. Nie, nie jest to androgeniczność głosu Michelle Gurevich, Olga Mysłowska nie próbuje nam tu podać Polpo Motel, jednak ten odkryty dość późno kontralt, z echem sopranu koloraturowego malował w Poznaniu, oj malował i zmalował łzy na policzkach piszącego.
Nawet jeśli zaprzyjaźniona z nami przecudna krytyczka muzyczna Agata Zakrzewska prosiła by o analizę, wobec wzruszenia, jakiejś radości obcowania z pięknem – znika potrzeba, te tysiące już wysłuchanych koncertów nie istnieje. Jest, jak uczył Kinior i Piotr Strumyk Stróżyk, tylko Tu i Teraz. Muzycy i za to dziękuję są tu i teraz. To jest koncert DOM, to jest koncert DOM na Zamku w Poznaniu. Ani przez moment nikt nie popisuje się, nie epatuje sobą. To jest fakt, że na scenie wszyscy wybitni, przede wszystkim w swojej wrażliwości, połowa obciążona genetycznie geniuszem i artyzmem. To tu nie miało znaczenia, rzecz jasna słychać np. że w części „z ich Domów”: grało się muzykę, pisało literaturę, malowało obrazy…Oczywiste, jak to, choć może ten przykład nie czytelny od razu, że Pękala został naznaczony przez Gerta Mortensena, to jednak on jest pulsem tego konkretnego wydarzenia wraz z Domagalskim, tu nie gra za niego duński maestro. Owszem, miałem przyjemność płakać przy skrzypcowym Czajkowskiego op. 35 granym przez mistrza Konstantego Andrzeja, ale nie dlatego dziś porusza mnie Gaba Kulka, mniej ekspansywna, mniej pierwsze skrzypce – a tak muzyczna…
Gdzieś wcześniej taka piękna Maniuchy „zaklinanka” lęku, gniewu…oswajanka, może już o niej pisaliśmy…
I jeszcze to Niebo. Tak. Wiadomo Bikont prowadzi uczestników przez ten mikro obrzęd, włącza, wiadomo, kto śpiewa ten się dwa razy modli, nawet jeśli to nie modlitwa. Bęben obręczowy, elektronika bez new age i ściemy, powolny puls. “Hej w niebo modre niebo leci mój głos…wiecej sobą już nie będę tylko niebem”.
Chciało by się napisać jprld to jest Piękne.
Jasne, jasne natrętne skojarzenia z pieśniami Lakotów…Bo to jest pieśń Indian, Indian, jednak całego świata. Kiedy to wszystko płynie, że nogi pod krzesłem: raz – lewa do środka, dwa -lewa na zewnątrz, trzy – prawa do środka, cztery – prawa na zewnątrz. Biodra przysadzone, ale luźno… Jak ma być do cholery luźno kiedy dupsko na krześle? I teraz to samo tylko: raz – lewa do środka ale jednocześnie do przodu…E no trzeba ten Indian Step robić wsobnie…
Wróćmy na ziemię. Kiedy idzie ta pieśń Bikont jedzie: “więcej sobą już nie będę…hej w niebo hen”…płynie Apolonia Nowak, Nadja Kłopotenko i Wszystkie Mazurki Świata, wszystkie Kurpie, wszystkie śpiewy szamotulskie…Jest uniwersum duchowe, nie musi być Boga, żeby było nabożnie – może i tu go nie ma. Warstwa muzyczna w Zamku popłynęła ascetycznym transem, delikatna gitara, rytm, elektronika, towarzyszenie. Zawołania ze sceny – odpowiedzi sali (trochę niemrawe ale jednak)
O cholera, kto ten elaborat przeczyta?
Lot, ten koncerty nie leciał Nad Kukułczym Gniazdem, DOM poleciał nad każdą nad każdym, a w połowie z nas wewnątrz właśnie w Nas.
Więcej DOM-u, na Zamku, więcej domu w nas samych. Jeśli nawet, a wiem, bo rozmawiam po koncertach, nie dla wszystkich był to ten “mój świat” to myślę że byliśmy w DOM-u. Nie na DOM-u, nie z DOM-em – w DOM-u. Piękne bisy.
Piękny, ciepły, prawdziwy koncert. Wzruszający, momentami poruszający. Jest jednak ważne – było ważne – spójny zapewne też dzięki tekstom i idei Aleksandry Cieślak.
Dziękuję.
Jarek Mixer Mikołajczyk
zdj. Mi 11
Jak się nauczę robić zdjęcia jak Sławek Wąchała, wyjmę aparat i nie będę musiał pisać