Muszę docierać do opowieści
Z Aleksandrem „Olem” Karwowskim, regionalistą, dziennikarzem i miłośnikiem Gniezna oraz stypendystą Marszałka w dziedzinie kultury, o jego pasji do ludzi i miasta, odkrywaniu lokalnych historii oraz stypendialnym projekcie, czyli stworzeniu alternatywnego przewodnika po Gnieźnie pt. „Cho za winkiel”, rozmawia Kamila Kasprzak-Bartkowiak.
Kamila Kasprzak-Bartkowiak: Trudno oprzeć się wrażeniu, że regionalista to od kilku lat szczególnie modne określenie osoby, która zajmuje się przeszłością swojej miejscowości i żyjących w niej ludzi. Czy ty również czujesz się regionalistą i co to dla ciebie znaczy?
Aleksander Karwowski: Nie wiem, czy jest to określenie, jak wspomniałaś – modne, ale może gdzieś po części trafne. Kiedyś tym mianem nazywano tych, którzy w niezrozumiale może zapalczywy sposób zajmowali się opowieścią o lokalności. O tym, czym nie zajmowała się reszta zajętego pracą i codziennością społeczeństwa, czyli jego tożsamością.
Przecież niemal wszyscy patrzyli tylko w przyszłość, która ciągle kusiła czymś nowym, obiecanym i fajnym. Trzeba ciągle zdobywać, modernizować, chwytać, posiadać. A tu potrzeba przystanięcia i refleksji. Kto by się tym przejmował, kiedy świat oferuje tyle dóbr i przyjemności. Dziś mamy już chyba czas i możliwość zajmować się dziejami tego, co nas otacza.
Wielu z nas zaczyna od „węszenia” po okolicy, rozglądania się. „Dlaczego tu stoją takie dziwne kamienice i kto w nich mieszkał?” „A dlaczego ta ulica jest tak dziwnie pofalowana i biegnie w kierunku niżej położonego jeziora?” To tylko dwa z takich pytań, które możemy zadać sobie samemu. Do tego dochodzą opowieści naszych babć, mam, sąsiadów. Często są w tym legendy, dziwaczne historie, jakieś wręcz baśniowe fantasmagorie, które aż się proszą o zweryfikowanie. Ciągną się te opowieści z dzieciństwa i już nie wiadomo, co wytworzyła dziecięca wyobraźnia, a ile było w tym prawdy. Wracając do pytania, może nie nazwałbym siebie regionalistą, bo to dużo szersze geograficznie pojęcie, zatopione także w badaniach naukowych, a do tego brak mi kompetencji.
Raczej nazwałbym siebie psem tego miasta. Chodzę, węszę, zaglądam tu i tam, ciekawsko pytam, wdrapuję się na klatki schodowe i dachy. Nie noszę notesika i się nie wymądrzam. Ale „godam” z tutejszymi i poznaję ten dawny świat naszych fyrtli.
K.K.-B.: Od wielu lat pracujesz jako dziennikarz w gnieźnieńskim tygodniku „Przemiany na Szlaku Piastowskim”. Czy z racji swojej profesji też bardziej zainteresowałeś się najbliższą okolicą?
A.K.: Jedno nie wyklucza drugiego i jedno nie musi wynikać z drugiego, choć dla lokalnego dziennikarza to lepiej, jeśli kocha okolicę, miasteczko, fyrtel swój. U mnie to wyglądało odwrotnie. Bo ja najpierw pokochałem tę moją prowincję w skali mikro, a dopiero potem z tej pasji poszedłem na studia dziennikarskie, by uzbroić się w narzędzia i potrzebne kompetencje.
Teraz mogę to, co pisałem dla siebie na internetowym blogu, pisać także dla czytelników. I to daje nowe możliwości, bo otwiera serca pełne nowych opowieści, do których nie mógłbym – jak ten pies wałęsający się – dotrzeć. Bo niewielu wałęsającego się psa za drzwi mieszkania wpuści. A ja muszę docierać do opowieści.
K.K.-B.: Jeżeli patrzeć na twoje początki i odkrywanie regionu w sieci, to przede wszystkim trzeba wspomnieć profil w mediach społecznościowych o nazwie „Pustostan”, który przekształcił się w obecny „Za Winklem”. Opowiedz więcej o tej zmianie i z czego ona wynikła oraz czym jest dzisiejsza strona?
A.K.: „Pustostan” to była taka dzika zabawa w „urbex”, czyli eksplorację miejską. Z kumplem, który mieszkał ulicę dalej, od dzieciaka biegaliśmy po podwórkach, klatkach schodowych. Jak to dzieciaki z gnieźnieńskiego osiedla Stare Miasto. Tu było najciekawiej, wśród tych bram, kocich łbów, starych szyldów. Widzieliśmy obiekty, stare wnętrza z duszą i tajemnicą, które powoli przestawały istnieć. Te wszystkie zakłady rzemieślnicze pachnące smarami i benzyną.
Z babcią chodziliśmy na ulicę Grzybowo stare poduszki i kołdry czyścić. Pierze w nich wymieniać. Tego świata już nie ma. Zaniechanie, zaniedbanie, dzika deweloperka… i kolejne obiekty z historii miasta padały pod naporem łopat koparek. Nawet nie padały, tylko same się chwiały we własnej kruchości z powodu wieloletnich zaniedbań.
Zaczęliśmy je fotografować, by uchować i mieć co wspominać, zanim miasto nie będzie wyglądać już tak, jak je pamiętaliśmy z dzieciństwa. Potem zaczęliśmy szukać historii tych wszystkich miejsc. OK, garbarnia „Granit” przy ulicy Wrzesińskiej. Ale co to w ogóle znaczy? Biblioteki cyfrowe, stara prasa, internet, pytanie rodziców, bliskich. Do tych zdjęć dodawaliśmy opisy. Rudery nazywaliśmy imionami, dodawaliśmy im tożsamość. Malowaliśmy słowami ich historię i to przemawiało. Ludzie wspominali w komentarzach, dzielili się opowieściami o tych miejscach, wzruszali się.
W garbarni pracował kogoś dziadek, a tu uczył się czyjś tata. Historia zaczęła żyć. Poruszaliśmy te statyczne obrazki, do których przywykliśmy, mijając je beznamiętnie przez lata. I to otworzyło mi kolejne okna na nowe horyzonty. Skoro historia tak wzrusza, to poszukajmy jej razem. Przecież sam startowałem w tych poszukiwaniach prawie od zera. Znałem tylko całą tę historię o Wzgórzu Lechowym, zjeździe gnieźnieńskim, koronacjach itp. Ale to nie mówiło tak mocno, jak te historie z ulic i bram. Zamierzchłe było.
Zakupiłem wszystkie możliwe książki o historii Gniezna. Czytałem z wielkim zaciekawieniem zapisy o ruinach murów miejskich, jurydykach, katach, pruskiej kolonizacji, odbudowie miasta po pożarze. „Pustostan” ewoluował samoczynnie w kierunku bloga historycznego i nim się stał. Ale po kilku latach postanowiłem dać mu nowego ducha, bo i ja sam się zmieniłem.
Podszedłem do tematu trochę bardziej dziennikarsko, do czego namawiała mnie moja dziewczyna Aśka. Nabrałem pewności siebie w tym, co opowiadam gnieźnianom, i zaprosiłem ich „za winkiel”. Zaprosiłem do wspólnego pogadania o mieście, jego fajnej i smutnej stronie, tego co nas w nim wkurza, ale i tego, co w nim jest piękne, nawet jeśli wydaje się brudne.
Bo moja brudna kamienica, w której się wychowałem, może niektórych zniechęcać, ale dla mnie jest piękna, bo jest moja. Tylko w niej tak padało do wnętrza klatki schodowej światło, że przenikając przez kolorowe szkiełka w stuletnich oknach, tworzyło o godzinie szesnastej bajeczny obraz na drzwiach do mieszkań. I każdy z nas ma taki zakątek, dom, zaułek, schodki, ławkę, które są jego. Suma tych opowieści jest opowieścią o najpiękniejszym miejscu na ziemi – naszym mieście.
K.K.-B.: Na „Za Winklem” możemy znaleźć najróżniejsze historie miejskich budynków, także tych nieistniejących, opowieści o czasach świetności gnieźnieńskiej parowozowni, dawnej urodzie Parku Miejskiego, pacjentach Szpitala „Dziekanka” czy ostatnio o rodzimych strażakach z przełomu XIX i XX wieku. Co decyduje o tym, że przybliżasz akurat taki, a nie inny fakt i czy masz swoje ulubione historie?
A.K.: Nie mam klucza. Ja nie szukam opowieści, historii, tropów. One same mnie znajdują. Atakują mnie z każdej strony. Śnią mi się w nocy, nachodzą z nowo poznaną osobą. Ktoś mi opowie historyjkę z jego osiedla, a ja już szukam wszystkiego na ten temat. Dostałem tableau z podobiznami strażaków z czasów pruskich Gniezna, od razu zacząłem węszyć, co to za ludzie, jakie wydarzenia, miejsca są na tych zdjęciach.
Spod zmęczonej już elewacji starej kamienicy na ulicy Grzybowo wyłonił się fragment napisu – malowanego szyldu. Reklamy jakiegoś przedwojennego składu. Od razu szukam i pytam. Czytelnicy podsuwają kolejne tropy, zasłyszane od babki opowieści. I tak dalej razem snujemy tę opowieść. Opowieść o przeszłości naszego miasta.
Fot. Dawid Stube