Mieć własną optykę na kino
Z Grzegorzem Lipcem, reżyserem, scenarzystą i nie tylko, oraz jednym z Jurorów Głównych tegorocznej Offeliady, który na festiwal przywiózł również swój najnowszy film, rozmawia Kamila Kasprzak-Bartkowiak.
– Można powiedzieć, że na kinie niezależnym „zjadłeś zęby”, podobnie jak na filmowych profesjach, które opanowałeś. Jakie zmiany obserwujesz jeśli chodzi o to kino i jego twórców na przestrzeni lat czy wręcz dekad?
– Zmiany są kolosalne jak dla mnie. Może osadźmy się w Offeliadzie, na której po raz pierwszy byłem z 15 lat temu, na jednym z pierwszych wydań tej pięknej imprezy filmowej i wtedy też oglądałem te wszystkie bloki filmów krótkometrażowych. I tamte filmy, a dzisiejsze filmy, które widzę tutaj, to jest kolosalna właśnie i potężna różnica, przede wszystkim technologiczna i formalna. Dlatego, że w tamtych czasach większość filmów była na VHS-ach, a my jak zaczynaliśmy, to nie mieliśmy swojego VHS-a i jeździliśmy na wykopki ziemniaków, żeby zarobić na pana od ślubów i wesel, a później się tymi panami sami staliśmy i też robiliśmy śluby i wesela (śmiech). Natomiast ten przeskok technologiczny jest niesamowity, formalny, ale też świadomość filmowców. Bo też w naszych czasach była tylko jedna szkoła filmowa, łódzka, do której było bardzo trudno się dostać i ja się nie dostałem na reżyserię, tylko później na montaż. Nie było internetu, nie było You Tube a, ani tutoriali i to wszystko się robiło intuicyjnie, gdzieś tam podglądając filmy czy MTV. Natomiast teraz widać też, że ten dostęp do różnych szkół, programów, książek czy przewodników video, powoduje, że te filmy są tak świadomie robione, że środki tego formalnego wyrazu przekładają się na treść. Z kolei co do treści, myślę, że i tamte filmy robione naprawdę po amatorsku i z wielkimi brakami technicznymi, których nie mogliśmy przeskoczyć, ze względu, że nie było jeszcze wielu obecnych technologii, jak i dzisiejsze obrazy, podejmują cały czas podobne tematy, mówią o kondycji człowieka, bohaterach i sytuacjach z różnych dziedzin oraz są mocno szczere i bezkompromisowe. Wydaje mi się, że to jest pomost między tamtymi czasami, a tymi.
– Natomiast nawiązując do Twojej filmowej kariery, czyli po założeniu grupy filmowej Sky Piastowskie i zdobyciu wielu różnych nagród, byłeś między innymi asystentem reżyserskim u Andrzeja Wajdy na planie „Pana Tadeusza”. Czy niezależny filmowiec musi otrzeć się o kino głównego nurtu żeby móc się rozwijać? Czy to był przełom w Twoim życiu?
– Tak, to był przełom. Zostałem zaproszony na plan „Pana Tadeusza” z klucza działań niezależnych, to wtedy kiełkowały pierwsze festiwale filmowe w Polsce. Pamiętam, że był taki festiwal w Białymstoku Projektor, gdzie dostaliśmy nagrodę i ta informacja dotarła do panów Żakowskiego i Najsztuba, którzy prowadzili wtedy w Dwójce bardzo popularny program „Tok Szok” o ogromnej oglądalności. Z kolei w tym programie zauważyła nas pani Ilona Ziółkowska z Warszawy, z „Toru”, która zaprosiła nas na spotkanie z panem Zanussim i pamiętam, że byliśmy u niego w domu, gdzie na dzień dobry jego pies wilczur mnie ugryzł i do dziś mam szramę. Jednak porozmawialiśmy i konsekwencją tego było zaproszenie nas jako ekipy Sky Piastowskie na dwa plany filmowe: „Ogniem i Mieczem” i „Pan Tadeusz”, choć było jeszcze „Złoto dezerterów”. Tyle, że na „Złocie dezerterów” i „Ogniem i Mieczem” byliśmy tylko kilka dni, bardziej jako turyści. Natomiast to zaproszenie dla mnie do asysty, w sumie do takiego praktykowania przy „Panu Tadeuszu”, to była praca, można powiedzieć wolontariacka przez 2 miesiące. I pamiętam jak Michał Szczerbic, mąż pani Iwony, powiedział mi przed pierwszym klapsem tego filmu: „Postaraj się być niezastąpionym, nawet w tym swoim fachu praktykanckim, bo zobaczysz wtedy, że te kilka miesięcy na planie da ci więcej niż 5 lat w szkole filmowej na reżyserii”. I tak się stało, a ja tam byłem oczywiście od wszystkiego, od przenoszenia kabli i statywów, znałem cały rozkład oraz co kto pije z aktorów, miałem to po prostu obcykane na całą ekipę. To była taka praca, a potem wstrzymywałem ruch z krótkofalówką, co już było takim awansem dla mnie, ale cały czas przede wszystkim podglądałem pracę mistrza, pana Wajdy, drugich reżyserów, autorów zdjęć, oświetleniowców czy byłem na montażu u świętej pamięci pani Wandy Zeman, mistrzyni polskiego montażu. I wróciwszy do Zielonej Góry, a wcześniej jeszcze spotkawszy się panem Wojciechem Marczewskim, pokazałem mu scenariusz filmu science fiction „Paradoks”, bo do tej pory robiliśmy wygłupy, gdzieś tam za garażami parodiowanie Bonda czy Terminatora, i on wtedy powiedział znamienne słowa, które zmieniły moje życie: „Nie rób filmu o Nowym Jorku, bo takich filmów są tysiące, a twój i tak jest bez budżetu i będzie bez sensu. Zrób film o Zielonej Górze, bo to będzie film jedyny taki, bo nikt nie zrobi filmu o Zielonej Górze, i niepowtarzalny, i rób szczerze.” I ja wtedy wróciłem, siadłem z kolegami ze Sky Piastowskie w pubie i wymyśliliśmy koncept filmu „Że życie ma sens”, który zmienił nasze życie i optykę na kino.
– Tymczasem na Offeliadę przyjechałeś ze swoim nowym filmem „Życie w biegu. Piotr Hercog” Jak trafiłeś na swojego bohatera i co Cię w nim ujęło?
– Bohatera znalazła Maja Pietraszewska-Koper, czyli współautorka filmu, która nie może być na Offeliadzie, ponieważ wyjechała na ważną konferencję himalajską do Malezji. Maja jest prezeską Fundacji Himalaizm Polski, która promuje spuściznę i dziedzictwo kulturowe oraz narodowe wielkich himalaistów oraz propaguje obecnie różne sporty około górskie. I w tym mieści się film, ponieważ Maja postawiła mocno na multimedia, na obrazki, i my się znamy od wielu lat, bo Maja robiła też muzykę do naszego filmu „Osiem w poziomie”, a mnie znalazła przez „Że życie ma sens”. Poza tym znalazła też Piotra i mnie się to bardzo spodobało, ponieważ Piotr jest ultramaratończykiem, a w ultramaratonach nie ma mistrzostw świata, ale te zawody, które on powygrywał, maraton wokół Mount Everest czy maraton po Bajkale, to są takie poszczególne puchary jakby mistrzostw świata, więc można powiedzieć, że ten człowiek jest multimedalistą i mistrzem świata. Natomiast mnie w nim ujęła potężna pasja do tego co on robi, która ma swoje koszty zysków i strat. Mnie bardzo zainteresowały te straty, ale do nich było trudno dotrzeć, bo Piotr jest bardzo optymistyczną osobą, ale kluczem stała się mama i żona Piotra, które zaprosiliśmy przed kamerę. I to jest praktycznie film opowiedziany z perspektywy tych kobiet, zwłaszcza żony, bo Piotr jedzie na zawody, zwiedza świat, a żona z dwójką małych dzieci zostawała w domu. Wydaje mi się, że to pogłębiło ten obraz, bo tak byśmy mieli film o takim herosie, biegaczu, natomiast pojawienie się tych dwóch pań wspaniałych, właśnie zmieniło perspektywę…
Więcej w TV Offeliada na kanale Królewskie Gniezno na YT, czyli tutaj: