Fabryczna
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” w reżyserii Mariusza Wilczyńskiego to przeszło czternaście lat pracy zamkniętych w kilkudziesięciu minutach animacji. Czas w jej przypadku odgrywa kluczowe znaczenie – płynie, zarówno na ekranie jak i w rzeczywistości, zabierając ze sobą pamięć, miejsca i ludzi. Film Wilczyńskiego, tak długo oczekiwany, to opowieść drogi; drogi, w której – chcąc nie chcąc – każdy znajdzie swoje odbicie.
Wszyscy zapewne to znamy – zawieszeni w czasie tu i teraz, stąpając mocno po ziemi, idziemy w kierunku kolejnych obowiązków. Nie chcemy zastanawiać się nad tym, co było, a nie jest, czego już nie ma, a co mogło istnieć nadal, wreszcie – co by było, gdyby. Przychodzi jednak moment, kiedy całkiem nieproszone wracają wspomnienia i miejsca, których być może na mapie rzeczywistości już nie ma. Lata minione, ludzie, którzy odeszli i wszystko, co takie ludzkie, delikatne i sprawia, że odsłania się miękkie podbrzusze. Wszystko to, czego obawiamy się za dnia, wychodzi na łów w środku nocy, ale nie po to, by krwawo pożreć ofiarę – ono przemyka się cicho z kąta sypialni i wpełza do łóżka, by zimnymi dłońmi opleść bezwładne ciało. Ten potwór jest melancholią.
Mariusz Wilczyński wie, że istota spod łóżka to nie przerażający stwór z horroru, tylko przeszłość, pogodzona czy nie. On się jej nie boi – zaprzyjaźnia się z nią, otula w warstwy wizualne i zaczyna tkać historię z obrazów z własnej głowy. Twórca bierze na warsztat własną przeszłość i mierzy się z nią jako z materią twórczą – skleja z niej magiczny, baśniowy niemal obraz balansujący na granicy fotomontażu wspomnień i zastanej rzeczywistości. Wilczyński prowadzi ze swoją przeszłością swoisty dialog – uosabia ją, oddaje jej głos i daje wolną rękę. A ona zaczyna mówić i nikt nie śmie jej przerwać ani zmienić jej historii, choć czasem tak bardzo by się chciało.
Rysownik komponuje obraz niezwykły – „Zabij to i wyjedź z tego miasta” mówi głosami zmarłych i żywych, dzieje się w miejscach, które są, a jakby ich nie było. Obrazy miasta, w których dorastał mały Mariusz nakładają się na siebie, przenikają się z dzisiejszym jego obliczem, a granica między tym, co jest, a tym, czego nie ma, zaciera się. Wilczyński swoim widzom serwuje doświadczenie niemal synestezyjne – śledząc historię na ekranie, nurzamy się jednocześnie w dźwięku łódzkich tramwajów, głosach ludzi miasta, obrazach całkiem ekstatycznych i zupełnie zmysłowych, by za chwilę przeskoczyć w niepokojący dreszcz grozy i znów – całkiem niespodziewanie – wejść w intymną, wyczuwalną na skórze, atmosferę bliskości i radości w chwilach, kiedy wydawało się, że wszystko jest możliwe.
Jesteśmy z Wilczyńskim w momentach, w których egzaminuje się ze swoją przeszłością i pozwala widzowi ujrzeć kulisy brutalnej prawdy – bez znieczulenia. Jednak ta podróż to nie tylko momenty gorzkie – film przeplatany jest muzyką Tadeusza Nalepy, dla którego „Zabij to i wyjedź z tego miasta” stanowi swoisty pomnik i hołd. Mamy szansę ujrzeć, niemal z ukrycia i z nabożną czcią – jak kształtowała się relacja artystów i zbierać jej okruchy, tak intymne, a jednocześnie tak słodko-gorzkie, jak sen, który nigdy się nie spełni.
Przeszywająca gra na emocjach składa się na produkcję, która nie jest łatwa. To nie jest kino przyjemne, miłe w odbiorze i pozostawiające widza w doskonałym humorze. To obraz brawurowy, będący operacją na otwartej wrażliwości. Coś jednak sprawia, że decydujemy się na ten szaleńczy skok na bungee, choć doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że będzie bolało. Odpowiedź, banalna w swej prostocie, wydaje się być zbyt oczywista, by ją dostrzec w pierwszym momencie. Chodzi o to, żeby coś poczuć – jeżeli czujemy, wciąż jesteśmy żywi. Jeżeli jesteśmy żywi, znaczy że wciąż jesteśmy ludźmi.
Tekst: Aleksandra Kondela
Fot. Kadry z filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta”