Skip to main content

Spotkanie Nomadów. Common Routes

Ethno bez siermięgi i udawania.

 |  Jarek Mikołajczyk  | 

Misterium dźwięków. Dawno nie słyszeliśmy w Wielkopolsce grania tak gęstego kulturą świata. To była niezwykła podróż: przez światy, przez tęsknoty, przez serca, przez dźwięki.

 – Niesamowite przeżycie  – tak brzmiał najczęstszy komentarz po wydarzeniu. 

Muzycy stanowiący trzon formacji to: Francuzi Olivier Kikteff, Antoine Girard i Aïda Nosrat pochodząca z Iranu. Na tej ramie budowała się spora część zamkowego koncertu. Malwina Paszek i Nasta Niakrasava wniosły w tę, delikatnie „masadowo – zornowską” koncepcję muzyczną inny kulturowo sound. 

Od wejścia zespołu w podstawowym trio, stało się jasnym, że nie mamy na scenie przebierańców. Co w przypadku muzyki etnicznej staje się niemal tak nagminne jak u wykonawców tzw. muzyki dawnej. Spójność przekazu jest siłą, tym razem jednak spójność muzyczna jest fenomenem i fundamentem. „Sevgili” zagrane Comon Routes Trio na początek popłynęło bliżej jazzowego brzmienia word music. Kolejna kompozycja „Niepokój” również w wykonaniu tria była przedłużonym intro, właściwie można powiedzieć powitaniem, gości.   

Common Routes, w całym repertuarze ani przez moment nie próbowało spawać kultur w poszczególnych utworach. Słuchacze usłyszeli autentyczne, bo redefiniowane kompozycje, niezależnie z jakiej części świata pochodziły. Żadnych dźwiękowych konglomeratów, koncert nie był zlepkiem. Przy wielu projektach ethno zawarte w nim ethno sprowadza się do konceptu: trochę tego i trochę tego, a będzie fajnie. Tyle tylko, że między fajnie, a Pięknie – jest kolosalna różnica. Common Routes ewidentnie koncentruje się na tym by było Pięknie. 

Piękno koncertu, poza wirtuozerią wykonawców to przede wszystkim szacunek. Szacunek dla kultury, odmienności i wzajemny szacunek muzyków do siebie i muzyków do słuchaczy. Jeśli mielibyśmy mówić o charakterystyce brzmień Common Routes jako projektu, to jest to współczesne brzmienie szacunku. Trudno mówić o punktach kulminacyjnych koncertu.

Dramaturgia – układ utworów i dynamika prowadziły słuchaczy poprzez przeżywanie dźwiękowej podróży. Mimo krótkiego czasu przygotowania programu (niespełna tydzień), muzykom udało się wyeliminować wrażenie projektowości, które niosłoby z sobą pewną pospieszność. Wspomnieliśmy już o tym nieco zbliżonym do Masady wstępie, nie ma tu jednak podobieństwa tematycznego, prędzej niż echa klezmerów, doszukamy się to pobrzmiewanie muzyki Romów czy Bretanii. Jednak gitara Oliviera Kikteffa zahacza o stylistykę Marca Ribota i być może to jest przyczyną mimowolnych skojarzeń. Może też Irański wokal, nasz mózg, usadawia blisko muzyki i kultury masadowego brzmienia Izraela…

W momentach, kiedy współpraca może tworzyć nową wartość utworu – staje się niezwykle gęsta. Kiedy jednak wskazany jest charakter solo lub delikatne towarzyszenie, tak się dzieje. Pojawienie się na scenie Nasty to zupełnie inny rodzaj emocjonalności. Ono też pokazało jak bardzo to misterium dźwięku osadzone w różnych regionach świata staje się tu i teraz. Solo i niezwykle gęsta wersja Kupalinki wspartej delikatną gitarą i głosami. Poprzedzona subtelnym intro na cymbałach rozpoczynają rdzeń opowieści Nomadów ze świata. Między utworami Nasta mówi o tęsknocie za domem, za matką, za kulturą domu, wszystko bez zbędnych słów i nazwisk, a jednak wiemy, że tam jest źle, że Łukaszenka…

Kiedy pojawiają się momenty wokalnej współpracy żadna z pań nie próbuje śpiewać naśladowczo. Białorusinka, śpiewa czytelna kulturą Białorusi lub Podlasia jest w niej jednak coś więcej niż biały śpiew, Iranka wciąż jest sobą, kiedy dodaje w trakcie koncertu cokolwiek Malwina Paszek, to jest to jej charakterystyczny śpiew i lira.  Kiedy jest w swoim utworze to wklejona w całość – Wielkopolska – Malwiny Paszek, niczego nie rozbija, nie jest odpustowym kogutkiem, koncert jest jedną spójną opowieścią, bez doklejanek i błyskotek. 

Pieśń z Bukówca, w której Paszek gra na lirze jakby grała na dudach, nie imituje niczego. Malwina, nie próbuje być Tomkiem Kicińskim. Potężna improwizacja, pozornie chwilami kakofonia, przydźwięki i osławione punctus contra punctum… Przyśpieszenia korby i inne mniej czytelne techniki, a wszystko bez pustych popisów i muzycznej hochsztaplerki.

Całość tego koncertu przynosi niesamowity efekt, tylko dlatego, że artyści, kompletnie nie kokietują, (z małym pięknym wyjątkiem). Zespół jest daleki od grania na efekt, to wydaje się być drugorzędne. Ta muzyka jest efektywna, gęsta i emocjonalna – ani przez moment, nawet na jedną nutę nie robi się efekciarska. Kolejna pieśń Ratar przynosi zbliżone do romskich tęsknoty. Kołyszące nas Lay Lay prowadzi przez I Will Go To The Forest malując matowe klimaty po poruszającą pieśń symbol Daughters of Cyrus. W istocie jeśli muzycznie trudno szukać kulminacji koncertu to tu wokale trzech totalnie różnych mistrzyń, głosy kobiet świata poniosły rebeliancką pieśń z mocą jaka miała w sobie Táhirih kiedy zginęła duszona własnym szalem 170 lat temu za zdjęcie hidżabu. Już wprowadzenie do pieśni przez Aïdę Nosrat, opowieść o powstaniu pieśni sprzed 95 lat i aktualności  dziś z jedną różnicą. Wówczas mężczyźni milczeli w sprawie praw kobiet, dziś powoli stają z nimi w szeregu. Moc tej pieśni można sprowadzić do tego niesamowitego wielogłosu. Trzy kobiety z różnych stron wyśpiewały każda w swoim stylu niezwykle ważny song. Siłą było zachowanie odmienności formalnej, śpiew wedle własnych tradycji a mimo tego wyśpiewana została jednobrzmiąca pieśń. Piękne i oszczędne piano Antoine Girard, jedynie wybiło wokale.

Po mistycznym momencie przyszła pieśń Nomad, zabrzmiała z towarzyszeniem liry a była jedynie kropką nad i.

Dopełnienie koncertu ostatnim programowym utworem, który na set liście artyści opisali Koday (trio + Nasta).

Owacje na stojąco i długie brawa nie mogły zamknąć tego ponad kulturowego misterium.

Malwina Paszek i jej wykonanie pieśni spod Krotoszyna “Jak mnie moja mama” odebrały jakiekolwiek prawa do oczekiwania czegokolwiek więcej.

Wykonało się… 

Olivier Kikteff choć nigdy nie wyrzekł się romskich korzeni nie wychodzi na scenę w “cygańskiej” stylizacji. Antoine Girard z akordeonem – przypomina raczej stereotyp współczesnego winiarza z Bordo niż np. muzyka z Vannes , nonszalancki, jednak elegancki i bezapelacyjnie słychać, że solidnie wykształcony. Niezwykle egzotyczna w swej urodzie Iranka z burzą włosów Aïda Nosrat podobnie jak koledzy z zespołu, nie musi się przebierać za Irankę ona nią jest.

Malwina Paszek wychodzi na scenę z przepiękną lirą korbową nie dodaje brzmieniu liry ludowymi fatałaszkami. Zresztą niezwykle wysokiej klasy i możliwości brzmieniowych i formalnych jest jej lira. Malwina Paszek wychodzi na scenie w tak czerwonym ludycznie, jednocześnie total nowoczesnym kombinezonie, że nie potrzeba korali ani z jarzębiny, ani z szuflady mojej babci z Pogorzeli.

Opowieść po prostu, nikt tu nikomu nic nie będzie udowadniał: Nasta Niakrasava. Białorusinka a jednak nomada – w pięknie stylizowanej sukni, mocno białoruskiej, a jednak dalekiej od jakiejkolwiek pseudo ludowości. 

Niezwykle kompletny koncert. Technicznie, ideowo, muzycznie, osobowościowo i emocjonalnie. Jeśli więc Mielibyśmy pominąć, zastąpić te 7000 znaków pozostaje tylko jeden wers, absolutnie prawdziwy: To było Piękne, a raczej To Było Piękno Absolutne. 

Warto poczekać na kolejne wydanie już w czerwcu na Ethno Port.

PS. Moje łzy nie tylko przy Daughters of Cyrus, Kupalince, ale przede wszystkim przy pieśni, którą czasem śpiewała Anna Mikołajczykowa z Głuchowa 71 były mimowolne i nie wyrażały nic ponad poruszenia. 

Jarek Mixer Mikołajczyk

Jarek Mikołajczyk
Jarek Mikołajczyk