Genialny w swej prostocie i romantyczny, ale wolny od kiczu czerwonych, balonowych serduszek. A do tego posługujący się rozpoznawalnym kodem kulturowym, bo dotyczącym miłości czy jakości w kulturze i poprowadzony z właściwą bohaterom wieczoru manierą.
Mowa oczywiście o piątkowym i walentynkowym koncercie pt. „Miłość niejedno ma imię”, który tego wieczoru odbył się w Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego w Gnieźnie, co dla Powiatu robi w ostatnim czasie za mały ośrodek kultury, skoro oryginalna placówka została rozmontowana… Jednak skupmy się na tym co pozytywne, a tym są choćby wykonawcy koncertu, czyli Michał Pilas i Jarek Mikołajczyk, którzy na swój występ zapraszali m.in. zdjęciem na którym obaj leżą na muzealnych schodach. I nie byłoby pewnie w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że u niektórych fotografia wzbudziła homoerotyczne skojarzenia o czym nie omieszkał na początku wspomnieć Jarek oraz dopowiedzieć, że gdyby nawet była to prawda, to przecież nie ma w tym nic złego… bo przecież miłość niejedno ma imię?
Oprócz tego wspomniał też, by nie dać się podziałom, co zdaje się deklaracją przyzwoitego człowieka, którym Naczelny Popcentrali bez wątpienia jest, choć zanim przejdę do relacji z samego koncertu, chciałbym jeszcze nawiązać do tej miłości, której część społeczeństwa każe się innym wstydzić i odmawia jej publicznych praw. Chodzi oczywiście o uczucia, którymi darzą się osoby z grupy LGBT+ i które w niczym nie są gorsze od tych okazywanych sobie przez tzw. pary heteronormatywne czy poszczególnych członków rodziny. Wszak sam Chrystus nakazał miłować bliźniego jak siebie samego, a cóż piękniejszego jest jak kochający się, więc czyniący sobie dobro ludzie. Dlatego też cieszę się, że przy obecnej nagonce na każdego, kto nie mieści się w wykluczającym schemacie – te słowa szacunku i zrozumienia wybrzmiały z ust Jarka, skądinąd konserwatysty, lecz nie zamordysty. Natomiast poniżej jedno z piękniejszych zdjęć jakie w tym roku wpłynęło po apelu lokalnego portalu z okazji Walentynek, na który odpowiedzieli moi przyjaciele jako jedyna nieheteronormatywna para.
Tymczasem sam koncert od początku zdawał się emanować radiowo-nostalgiczną aurą. Radiową, bo Jarek Mixer Mikołajczyk jednak nie śpiewał (a szkoda!), tylko wcielił się w rolę prowadzącego „sceniczną audycję” i w związku z tym nieraz przywoływał Trójkę oraz jej prezenterskiego mistrza Piotra Kaczkowskiego. Z kolei Michał Pilas, na co dzień podobnie jak Mixer także pracownik Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie oraz jak siebie określa „muzyk z wykopu”, bo jako m.in. archeolog jest również członkiem zespołu Przed Wschodem Słońca – zajął się już głównie graniem. I tu co ciekawe, mimo niezobowiązującej rockowej aparycji, okazał się artystą dysponującym całkiem czystym i dostojnym głosem niczym bard. Zaprezentowany przez niego repertuar zaś też po trosze zaskakiwał, bo wśród coverowych utworów do których akompaniował sobie na gitarze, wybrzmiało zarówno nieco sztubackie i prawdziwe w swej treści „Zanim pójdę” Happysad, będące krajobrazem po utraconym uczuciu, a może zauroczeniu „Nie stało się nic” Roberta Gawlińskiego czy już autorska kompozycja Pilasa o sprzedającej swą miłość Sarze.
Warto dodać, że tych smaczków muzycznych było oczywiście więcej, a każdy z nich przepleciony został odpowiednim wprowadzeniem w radiowym klimacie, dzięki czemu ani przez chwilę dość liczna publiczność nie czuła się znużona. Jednym z mocniejszych momentów był także „meksykański kawałek”, gdzie można było poczuć ogień, podobnie jak przy Mixerowej opowieści o Hercie i jej adoratorze. Z kolei nie do końca potrzebne okazało się chyba to mrugnięcie do słuchaczy i zachęta do odśpiewania „Kocham cię jak Irlandię” czy „Nie płacz Ewka”, choć może przy dramatycznie niskiej edukacji muzycznej i jako przeciwwagę dla przywoływanego tu Zenka M., być może tak trzeba.
Fot. K. Kasprzak-Bartkowiak i archiwum Piotr Moszczeński