Przyjemny powrót gitarowego grania
Ten koncert był trochę jak deja vu z pierwszej dekady XXI wieku, gdy społeczną traumę transformacji łagodziły już nadzieje z wejściem Polski do Unii Europejskiej, pojawiła się walka z terroryzmem, ale jeszcze nie wydarzyła się katastrofa smoleńska, a triumfy święcił Linkin Park, Slipknot, Korn czy Limp Bizkit.
To tylko niektóre skojarzenia jakie nasuwają się z imprezą pt. „Straight Outta Gniezno” podczas, której w ostatnią sobotę października w Centrum Kultury „Scena to Dziwna”, wystąpiły trzy polskie, a nawet lokalne zespoły jak In Hell’s Duty, Scarlet Echo Decoy czy Hanz Bonanza. I choć muzycy zapraszając na wydarzenie, bardziej postawili na wspomnienia z roku 2010, kiedy też królowały jeszcze glany i pogo, a rockowiska były czymś powszechnym, to trudno nie przyznać, że złote czasy mocnego i ciężkiego gitarowego grania, ewidentnie minęły. Jednak to nie znaczy, że nie wrócą, bo szczególnie kulturalne trendy mają to do siebie, że nie odchodzą na zawsze, tylko co najwyżej stają się offem, a potem znów coraz śmielej przeplatają się z innymi gatunkami bądź inspirują i wracają w bardziej lub mniej zmienionej formie.
Tymczasem halloweenowy koncert, którego pewnym gospodarzem był Hanz Bonanza, zaczął się od występu poznańsko-chodzieskiego składu pod mroczną nazwą In Hell’s Duty. Chłopacy go tworzący poruszają się bowiem w hardrockowo-metalowych rejonach z całym dobrodziejstwem i ciężarem tego inwentarza. Jeśli chodzi o brzmienie, to riffy były tu czyste i wyraziste, zaś perkusja dynamiczna, a większość kompozycji utrzymana w odpowiednim rytmie i tempie. Natomiast nastrojowy i melodyjny wokal Radosława Żerko oraz czarne stroje wszystkich muzyków, tylko dopełniały całości. Niestety jednak, mogło być w tym wszystkim trochę więcej zaskoczenia, rytmicznych zmian, nieoczekiwanych solówek czy wokalnych popisów, tym bardziej, że panowie mają potencjał, a zagrany na koniec utwór „Whisper me the end” zabrzmiał jeszcze lepiej niż na płycie „Deep grey light”.
Druga z kapel, czyli Scarlet Echo Decoy, to już o wiele cięższy kaliber, niemal wyłącznie z metalowymi inklinacjami. Do tego grupa z większym doświadczeniem dzięki któremu ich utwory brzmią bardziej dojrzale i różnorodnie, choć oczywiście traktują o ciemniejszej stronie życia i ludzkiej natury. Poza tym dużym plusem okazał się polski śpiew i bardzo oryginalny wokal Dominika Hajdera. Ten pierwszy, zapewne też przez zgrabnie napisane teksty, które ani przez chwilę nie brzmiały sztucznie, a nawet poruszały problemy społeczne i taki temat jak nierówności. Natomiast wokal doczekał się porównania w stylu „Cugowski i metal”, rzuconego przez nowych odbiorców, który nie był beką, lecz humorystycznym docenieniem potężnego głosu Hajdera. Wszystko to w połączeniu z „pełnymi mięcha” brzmieniami gitar oraz chwilami opętańczym tempem perkusji, sprawiło, że SED grający utwory ze swej płyty „Plaga”, był dobrym i godnym gościem.
I wreszcie na finał, a może deser – Hanz Bonanza. Zespół, który może być personifikacją jakiegoś tajemniczego mściciela, w myśl tego co sam o sobie pisze, że Hanz to gniew, a Bonanza to pobożne życzenie oraz kowbojsko-machoidalnych skojarzeń z grafiką wykreowanej postaci. Albo po prostu szóstka chłopaków z wiernym i szczerym zamiłowaniem do niekoniecznie modnego dziś, lecz solidnego ciężkiego grania. Muzycy, którzy pożenili ze sobą punkową złość i energię rapu z hardcorowo-metalowymi wyziewami czy… radością ska. I wreszcie skład z dwoma wokalistami: lirycznie rozkrzyczanym Michałem Uliszakiem oraz hipnotycznie rapującym Mateuszem Tomaszewskim, który rozgrzał całkiem liczną publiczność niczym prawdziwa gwiazda wieczoru. W związku z tym nie mogło zabraknąć tak przebojowych i rozpoznawalnych utworów kapeli jak „Pole widzenia” czy „12 ton gram” oraz innych kawałków okraszonych nierzadko soczystym językiem. I tylko trochę szkoda, że panowie nie stawiają na bardziej zaangażowany przekaz o świecie, ale być może nie tego oczekuje Hanz…
Fot. Kamila Kasprzak-Bartkowiak i Jarek Mixer Mikołajczyk