Nowa fala polskiego jazzu staje na szczęście w opozycji wobec starych mistrzów. Polski jazz przestał już śmierdzieć wódką Wyborową, Egri Bikaver i fajkami z Zachodu. Urok zadymionych knajp odszedł do lamusa już dawno. A pionierzy w istocie dokonali bardzo wiele. Bez nich nie bylibyśmy „tu gdzie jesteśmy”, albo to „tu” byłoby zadupiem. Nie czas jednak na rozprawki. Kto czytał Tyrmanda albo Liberę, ten wie; kto nie czytał, nie chce wiedzieć.

Uczelniane kombo. Ludzie, których po trosze dobrali wykładowcy Akademii Muzycznej w Poznaniu, stali się zespołem. Trudno dziś doszukiwać się w Anty Komeda Komeda Club przypadkowości. Kwintet wystąpił w Gnieźnie w ramach cyklu koncertów przygotowywanych przez Agencję Koncertową JazzGra, Jazz Klub AMOK i Miejski Ośrodek Kultury. Nowy sprzęt MOK i komfortowa, zarówno dla muzyków, jak i publiczności, sala pozwoliły przeżywać koncert w fantastycznych warunkach.
Młodzi muzycy już w nazwie zespołu postawili sprzeczny manifest. Norwid nazywał to „sprzecznością uwarunkowaną”. Założona anty-komedowość grania łączy się tu z ogromnym szacunkiem i fascynacją muzyką i osobą Krzysztofa Komedy. Nie jest jednak jedynie przekorą. AKKC momentami staje niejako w kontrze, zwłaszcza do poskandynawskich utworów Komedy z czasów kwintetu: Botschinsky, Ptaszyn Wróblewski, Gucio Dyląg, Carlsson, Komeda. Mniej wieje chłodem w jazzie granym przez AKKC. Jest tu miejsce na melancholię, ale i energetyczne ciepło. W kompozycjach własnych zespołu przede wszystkim wybija się nieco inne niż w latach 60. podejście do brzmień. Rzecz jasna wynika to nie tylko ze świadomości, ale też z możliwości technicznych.

Koncert pokazał dobitnie, że słusznie jest, patrząc na dokonania mistrzów, nie zatracać się w tym, co było. Ideowo, choć granie poznańskiej grupy formalnie dalekie jest temu, co robi Bartosz Skubisz (ESKAUBEI), wpisuje się w ten prąd.
Bez nadmiernej stylizacji, a jednak w estetycznej czerni, muzycy swoją spójnością w wyglądzie już samym wejściem zakomunikowali – jesteśmy zespołem. To dało się także usłyszeć w trakcie koncertu. Nie mniej zawadiacki wąs i kapelusz Piotra „Garbusa” Garbicza – gitarzysty, który prowadził koncert, oraz totalnie „Allenowska” stylówka saksofonisty i klarnecisty Michała Żółtowskiego niosły w sobie radość patrzenia na zespół (Woody Allen grywał na klarnecie, a podobieństwo okularów Żółtowskiego i Allena – wręcz mistyczne).

Przejdźmy jednak do treści, czyli muzyki. Fantastyczne podejście: efektywne granie, a nie efekciarskie. Jak na młodych muzyków, bardzo dojrzała postawa. Jeśli nas pamięć nie myli, wszystko rozpoczęła kompozycja basisty Dawida Staweckiego pod ichtiologicznym tytułem: Węgorz. Delikatnie rozkręcający się kawałek z nieco malowniczym dęciakiem, świetnie podszyty melancholią klawiszy, nieco snujące się dźwięki z perkusją z intrygującą stopą. W wersji koncertowej elektryczna natura Węgorza rozwinęła się przy wejściu gitary mocno fusion’owej, bardzo bliskiej stylistyce i, zaryzykujmy duże słowa, również technice Marka Radulego. Bas bardzo wyrazisty, raczej w stronę środkowego Tony’ego Levina, bez popisów klangiem i robienia niepotrzebnego zamętu. Zdecydowanie inne, bo pastelowe – malownicze harmonie i inne myślenie o kompozycji usłyszeliśmy w kompozycjach klarnecisty, gnieźnianina Michała Żółtowskiego. Głęboko brzmiące tomy perkusji i pewna powolność zarówno klawiszy, jak i instrumentów dętych pozwalają się snuć muzyce. Na przykład w Ephemeral delikatny trans wprowadza częściowa repetytywność. Miejscami mogliśmy mieć złudzenie, że to bardzo, bardzo jarrettowe granie w pewnych fragmentach piana. Niewątpliwie jednak obok kompozycji K. Komedy potężną dawkę energii wniósł w koncert Jesiotr. Pływające tła klawiszy Sebastiana Galusa przeplatają się z bardzo motoryczną perkusją. Tutaj Władysław Rajewski pokazuje pełnię swoich możliwości. Atak na wstępie utworu mocno przywodzi na myśl Weather Report. Solo basu, niezwykle subtelne, tym razem przywodzi na myśl precyzyjne partie Jaco Pastoriusa z A Portrait Of Tracy (taki Jaco na wyciszeniu i bez manii).

Po przerwie prowadzący koncert Krzysztof Gronikowski z JazzGra wspomniał o niedawno zmarłym Janie Ptaszynie Wróblewskim, który grywał z Krzysztofem Komedą. To właśnie jemu dedykowano zagrany na otwarcie drugiego seta popularny utwór filmowy Komedy: „Kołysankę z filmu Dziecko Rosemary”. Zagrany z niesamowitym skupieniem i energią utwór mocno osadził AKKC w graniu Komedy bez kopiowania 1 do 1. Tę partię wiodącej melodii, którą u Komedy niesie wokaliza, w AKKC pięknie snuje bas. Całość koncertu, włącznie z kompozycjami własnymi, w tym zagranymi po sobie Blurry Days i White Nights Żółtowskiego, uzupełniały świetnie nieśmiertelną komedową Kattornę ze szwedzkiego filmu z 1965 r. o tym samym tytule, stworzyły świetny koncert. Gęsto grający w swojej wersji Kattorny transowy i jednak bardziej elektryczny czerpał ewidentnie zarówno ze swojego akademickiego warsztatu, jak i osobistych fascynacji i upodobań muzycznych. Granie Kattorny, czyli kawałka, który jest nie tylko ikoniczny, ale też niesie w sobie istotę komedowego myślenia o jazzie, zawsze jest wyzwaniem. Warto zauważyć, że płyta Astigmatic, z której wywodzi się utwór, została określona przez założyciela wytwórni płytowej ECM, Manfreda Eichera, jako kamień milowy w historii jazzu. Jeden z najważniejszych krytyków muzycznych, Stuart Nicholson, twierdził, że od zawartych na krążku utworów zaczyna się europejska szkoła jazzu. Kattorna w wersji wykonanej przez AKKC, bliska jest filmowego źródła Kattorny Henninga Carlsena. Sporo przeciągłych dźwięków, estetyka slow mocno buduje obrazowość – filmowość wykonania. Jeśli nie ma tu takiej brawury jak u Bałdycha & Marcin Wasilewski Trio, jest to jednak jedno z ciekawszych wykonań ostatniego czasu.
Całość koncertu była niezwykle dynamiczna, świetnie zabrzmiał cały materiał. Idealnym bisem był Jesiotr. Była to jedna z najświeższych brzmieniowo odsłon koncertów JazzGry. Fantastyczny klimat i wreszcie od kilku edycji nie ma stolików dla tzw. VIP-ów, którzy powiedzmy szczerze, zwłaszcza w miejscach takich jak Leo Libra czy nawet na Auli I LO, często bywali głośniejsi niż goście. To było bardzo dobre wydarzenie. Zapewne warto pójść w młody jazz. Warto też dodać, że sala MOK, światła i obsługa techniczna – bez zarzutów.
Więcej wraz z fragmentami muzyki już 4 czerwca w podcaście „Daleko od Metropolii”.
Jarek „Mixer” Mikołajczyk