Tajemniczy ogród – Kamili Banasiak i Michała Karczewskiego no i ta “wredna” Żurawska
Tajemniczy ogród, to doświadczenie niedokończonej żałoby. Rzecz jasna jeśli jest to o psychologii, o wychodzeniu z traumy lub jej przerwaniu czy ucieczce przed nią. Tajemniczy ogród to niemal powszechne doświadczenie każdego psychoterapeuty i klienta. Przy czym nie zawsze psychoterapeuta jest gilem, który pomaga odnaleźć klucz. Kiedy idziemy do teatru, na Tajemniczy Ogród – terapia dzieje się samoczynnie lub nie dzieje się i to nie ma tu znaczenia. W teatrze ważne jest” czy dzieje się Teatr? Taki zapewne zadział się na scenie w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie.
Już na starcie, mówimy, że dzieje się Teatr w teatrze, nie pozostaje nic innego jak argumentować tę tezę. Tajemniczy Ogród nie jest dramatem. Zatem tak naprawdę spektakl jest przekładem z języka mało konkretnego jakim jest powieść, na najbardziej konkretną formę szczuki czyli dramat. Zadania podjęła się i słusznie Maria Spiss, i tym słuszniej je wykonała.
Początek spektaklu. Esencja teatru nieruchomego, o który tak postulowała Simone Weil. Aktorka, na środku sceny i to już gra. Kamila Banasiak jako znak teatralny, zadziania się za moment, za chwilę, bez pośpiechu. Właściwie spektakl się zaczyna, jeszcze się nawet nie zaczął, ale gdyby się właśnie kończył nie mielibyśmy żalu. To być może początek jakich wiele. Ot coś na kształt medytacji – to jest India. Kamila Banasiak – po prostu jest i to jest już bycie.
Dawno tej niezwykle dojrzałej aktorki, nie było na tych deskach. To teraz jest, tak, że aż chce się krzyknąć: nareszcie! No niestety nie wolno. Takie obyczaje w teatrze. Neuroatypowi aby kochać teatr co spektakl wyrzekają się siebie. Bo tak im kazali normalsi: nauczyciele, rodzice, babcie, ksiądz po kolędzie.
Jeszcze kilka chwil i chciałoby się iść na tę scenę i przytulić aktorkę przytulić, Mary Lennox — przytulić, Kamilę Banasiak przytulić, bo przecież tak siedzi sama, musi jej być nieswojo.
Piękny początek. Tego szukamy w teatrze, właśnie tego: zatrzymania, slow, uważności, a nie „popierdalania” z gołym zadem po scenie w tę i nazad bez sensu.
Joanna Żurawska znaczy pani Medlock kręci biodrami całkiem zgrabnie w kusej sukience? No tak, o tym jednak po tym, zresztą Żurawska, kręci nimi z sensem, ponętnie, nie wulgarnie.
W „Miłej robótce” w tym samym Teatrze Fredry nie tylko zadki są gołe, prawda, jednak tam ma to sens.
Ten magiczny rodzaj realizmu, który nie jest jak u Isabel Allende rozbuchany i dynamiczny, a raczej blisko mu do Andersena. Blisko baśni, terapeutycznej dla dorosłych, mieszczący się w teoriach Bruno Bettelheima zaczyna się budować ascetycznym pięknem. Na szczęście reżyser nie uległ modzie infantylizowania powieści, która jest dla dorosłych i dorastającej młodzieży. Nie jest zupełnie z gatunku literatury quasi dziecięcej. Nie ma tu „Dzieci z Bullerbyn”, „Rumcajsa” i „Koziołka Matołka”.
Reżyser wie, tu robotę musi zrobić scenograf. Nawet Ryszard Cieslak nie wyczarowałby takiej czarowności, jaka jest tu niezbędna, posługując się jedynie treningiem aktorskim ciała. Colinem jest wprawdzie Michał Karczewski, ten spektakl nie jest przeglądem sprawności, jaki przeszedł w Godocie jako Lucky.
Scenografia oparta na sprawdzonych patentach
Zwisające draperie bieli na kołach, potrafią zagrać samą formą, pomagają przy zmianie przestrzeni — opuszczanie i podnoszenie — pion poziom. Odkrywają pokoje, stają się wreszcie wnętrzem ogrodu. To one skrywają tajemnice angielskiego domu jak wielkie płachty rzucone na meble. Rozwiązanie plastyczne samo w sobie, poparte zmianami dekoracji na oczach widza — sprawnymi zmianami. Zmianami pośród tych materiałowych. Prosta dekoracja, łóżka, lampka i dywany. Dom na wrzosowisku, sprowadzony do wyraźniej symboliki. Delikatnego niedookreślenia tajemnicy. Angielskość, a jednak uniwersum. I te genialne krzesła na kółkach tak cudownie pomagające ograć podróż Mary Lennox i Pani Medlock. Maestria scenografii budująca scenę absolutnie teatralna i absolutnie piękną. Plastycznie scena sezonu 23/24 r. w teatrach polskich.
Kostiumy również projektu Fridy Vige Helle
Nie ogniskują naszej uwagi na tym, dlaczego zwłaszcza u Medlock, sukienusia z kuperkiem przykrótka, podobnie jak u pielęgniarki. Natalia Skibińska drąży po premierze temat. Nie wiemy i nie potrzebujemy wiedzieć, co autor miał na myśli. Nie trzeba uzasadniać czegoś, co po prostu dobrze wygląda. Jest w tym być może potrzeba uwypuklenia: pantalonów, kuperków i czepków, halek. Pozwala to nie poczynić kalki, nie wyjmujemy z szafy zabytkowych zgryzionych przez mole strojów z epoki. Teatr nie znosi strojów, tu jest miejsce na kostium. Kolosalna różnica, której świadomość ma Frida Vige Helle. Podobnie te męskie cylindry, poszerzone bryczesy doktora — postać przecudownie skomponowana. Kostium wydobywa atrybuty fizyczne aktora. Doktor Craven Macieja Hanczewskiego staje się całością niczym perfekcyjna lalka – symbol. Nie da się też ukryć, że kostium, pasuje do Bogdana Ferenca jako pana Cravena i do wersji z lalką konia, jak by projekt brał pod uwagę fizjonomię aktora. Idea kostiumu — naznaczać aktora rolą. Spójność wizerunku z rysem mentalnym postaci.
Już scenografia, pewna wrażliwość plastyczna, jednoznacznie sugeruje, że tu musi być teatr lalki. Nie mamy parawanu, ale on już dawno nie jest warunkiem nieodzownym dla kukieł czy marionetek. Cudowne połączenie żywego planu z teatrem lalki. Synteza sztuk teatralnych bez idiotycznej polaryzacji. Tak bardzo to kochał nawet tak konserwatywny Jan Wilkowski a gdzieś tam w świecie Jim Henson. Lalki. Tu trudno rozsądzić ile w nich projektu Vige Helle ile niezrównanego warsztatu Cezarego Sielickiego. Animacyjnie tak genialny, jak prosty Lis — sycylijka na dwóch drutach prowadzących od góry. Ptaki, w tym Gil i Gilowa pomiędzy jawajką a kukłą z czempurytami. Grane przez aktorów prosto — to pozwala na zmiany „operatorów”. Tu rysują magię — tajemniczość ogrodu. Lalka zawsze pozwala na dystans aktora i niezwykle głębokie przeniesienie widza – niezależnie od wieku. Paradoksalnie to najmniej zmechanizowana wizualnie lalka — koń pokazuje mistrzostwo komunikacji na linii Vige Halle — Sielicki. Idziemy tu w stronę Słońca, czyli w stronę Adama Kiliana.
Wspomnieliśmy o Marii Spiss
Warto jednak raz na zawsze, że powieść jest językiem i kodem komunikacyjnym obcym teatrowi. Teatr zajmuje się dramatem. Widowisko teatralne jest dostępne bez pośrednictwa do obserwacji odbiorcy. Ta cecha została z góry założona w budowie dramatu. Dramat eliminuje instancję pośredniczącą, dramat tym samym rezygnuje z nieużytecznej w teatrze figury podmiotu lirycznego. To czyni udramatyzowanie tekstu niezwykle trudną sztuką, której celem jest, przystawanie języków nie zawsze kompatybilnych. Tu, się to udało. Dramaturg mógłby pewnie ostrzej wycinać, to co zbędne. Na scenie realizowany jest dramat a nie jakaś adaptacja.
Aktorzy — sól desek teatralnych
Wspomnieliśmy już o Kamili Banasiak. Jako Mary Lennox nieustannie na scenie — w centrum uwagi. To wymaga od aktorki kondycji, przede wszystkim mentalnej, choć na szczęście energicznej i żywiołowej bohaterce reżyser oszczędził akrobatycznych wygibów. Nieustanna ekspozycja nie pozwala jednak na oddech od roli, gdzieś w kulisach, nawet jeśli to są to krótkie momenty. Aktorka na szczęście nie przerysowuje, dziesięciolatka, którą gra, nie staje się infantylna. Tutaj jesteśmy blisko postulatu Dormana z Teatru Dzieci Zagłębia, który bronił aktorom dorosłym karykaturalnego dziecięctwa, bycia bardziej dziecięcymi niż dzieci. Zero różowych kokardek we włosach. Warkocz i sukienka z falbankami wystarczą — nie potrzebowała więc Banasiak brokatu, baloników i lizaczków. Banasiak po raz kolejny pokazała rolę kompletną. Postać jest spójna — jak wspomnieliśmy, ruchowo Norweg nie postawił jej toru przeszkód, a jednak gesty i przemieszczanie się po scenie, choć oparte na naturalności — trafiają w punkt. Warsztat słowa siada solidnie. Trudno być może mówić o brawurowej grze, Czasami jednak w teatrze jak w życiu brawura jest niepotrzebna i graniczyłaby z głupotą. Tu mamy grę wyważoną jednak niezachowawczą. Słuszna decyzja reżysera Sullivana Lloyda Nordruma — obsadzenie Kamili Banasiak nader efektywne. Aktorka jako Mary żongluje paletą emocji.
Colin Craven — Michał Karczewski stanowi drugi filar przedstawienia. Tak rzecz jasna jest też w powieści. W dramacie na deskach Fredry, zaczesany w dobierane warkocze napłakał się, nakaprysił Karczewski jak nigdy jeszcze. Piętnują z lubością reżyserzy tego aktora jak nie Lucky — jogin w Godocie, to naznaczony rozchwianiem tożsamości płciowej Wojnicz w Empuzjonie. Z tych poligonów, nawet jeśli posiniaczony, wychodzi Karczewski zwycięsko. Tym razem neurotyczność Colina histeryczna hipochondria, a w drugiej części diametralna przemiana wyjście z kokona — pozwala pokazać emocjonalny wachlarz możliwości aktorskich. Pięknie zagrane momenty metamorfoz. Pierwszej w scenie wizyty Mary w pokoju panicza, potem po odkryciu, że nie ma garba i w ogrodzie. Próby chodzenia i bieg dookoła ogrodu zagrane epicko.
Dick Sowerby, ten trzeci, a może drugi. Jaką ma rolę w powieści, wiemy, to niech jednak opisują literaturoznawcy i psychoterapeuci. W teatrze ważne są rzeczy ważne, ruch, operowanie tekstem i wszystkie środki teatralnego wyrazu. Nadbudowa ideowa czy treść nie podlega naszej ocenie. Aktor jest filtrem, nie ma miejsca na wyobrażenia i widzimisię “czytacza” odbiorcy wersji powieściowej. Aktor — młody, to działa dobrze w tym przypadku. Krzysztof Żarowski jest Dickiem wiarygodnym. Kilka momentów pokazało go z bardzo dobrej strony. Rola sama w sobie wdzięczna, jednak to gra Żarowskiego sprawia, że afirmacja życia i prostoty staje się, zwłaszcza w scenach z Gilami w ogrodzie, wyraźna. Bardzo udany debiut na zawodowej scenie, przydałoby się bardziej wykorzystywać walory wokalne tego aktora. Scena u Fredry staje się miejscem istotnych debiutów.
Pani Medlock — Żurowska w punkt i tu nie chodzi o kręcenie biodrami. To jest wulkan energii. Tak po prostu jest, kompletnie nie ma znaczenia czy to jest tylko to „sceniczne zwierzę”, czy aktorka przenosi swoją sympatyczną niewątpliwie, jednak osobowość, kobiety eksplozji. Jeśli Joanna Żurawska ma w rolę wpisany „speed” to tempo i rytm spektaklu dostaje turbodoładowania. Tu było kilka takich scen lub mikro scenek, w których fruwał kurz z wyszorowanych desek sceny. Fantastyczna w momentach, gdy coś idzie nie po myśli Medlock aktorka na granicy karykatury wnerwienia — trochę jak zadziorny oficer. To jednak jest tylko część prawdy, o tym jak zagrała w Tajemniczym ogrodzie u Fredry. Przepiękny wyimek przedziwnego tańca przestrachu, lub nie ważne jak zwał i interpretował, po prostu kontrolowanych kilkusekundowych drgawko-wygibów. Ta reakcja na „wronę Sadzę” świetnie animowaną przez Katarzynę Kalinowską. Taki moment, którego nigdy nie będzie się chciało odzobaczyć. Żurawska pozornie nieporadnie zrobiła tu wszystko, po co idzie się do teatru. I ta pozorna nieporadność stawia ją bardzo wysoko w drodze do maestrii. Są jeszcze te sceny w podróży na przepychanych krzesłach i piękny moment, gdy razem z doktorem mimo lęku przed pryncypałem akceptują nieuchronną przemianę, godzą się na zdrowienie Colina.
Pan Craven i koń, Ferenc jakiego dawno nie widzieliśmy. Bogdan Ferenc, który jeszcze niedawno atakował swoim potężnym głosem pełnym częstotliwości o jakie trudno, bez daru niebios w ¾ wielkopolskich reklam radiowych i nie tylko wielkopolskich zaatakował na scenie. Czy pomogła mu tutaj lalka — Koń, którą jak napisaliśmy już perfekcyjnie, wykonał Cezary Sielicki? To nie ma znaczenia. Zagrał po prostu tak czysto, jak ostatnio bodaj w „Kto się boi Virginii Woolf?”. To był Pan Craven po prostu, taki jak miał być. Nieco oszczędny w ruchach, chyba że Ferenc przenosił ruch na głowę konia, której jako znak sam aktor stawał się przedłużeniem. Jest tu Ferenca niewiele, ale jest go tyle, ile trzeba i tak jak trzeba.
Ben Weatherstaff — Maciej Hązła ogrodnik w ogrodniczkach. Ogrodniczki są mega. No dobra nie zawsze, tu są. To oczywiście sprawa kostiumu. O barbera jednak warto by aktora zapytać, na pierwszy look można pomylić Bena z Dickiem. Znaczy Hązła, cofnął czas, przez pozbawienie swego emploi długiej brody. Korzystnie, bo ogrodnik Ben potrzebny był fresh. Świetnie i świeżo gra te swoje rzeczy. Nawet gdy się wkurza gra to uroczo, młodzieńczo. Takiego Macieja Hązłę się dobrze ogląda. Weatherstaff potwierdza, że Hązła nie musi grać w Gnieźnie, jest po prostu dobrym aktorem, który jednak wie, że tu też można z powodzeniem grać solidnie i rzetelnie.
Doktor Craven — Maciej Hanczewski to nareszcie aktor kompletny. Czy dopiero dziś reżyserzy trafili w rolę? Ciśnie się to natarczywe pytanie. Dr Craven w wykonaniu Hanczewskiego jest taki jaki być powinien, jakim go chcemy widzieć. Powtórzmy się, (bo wbrew licealnym polonistkom i polonistom powtórzenie nie jest ani błędem, ani dowodem braków językowych, repetitio to figura retoryczna): doktor Craven Macieja Hanczewskiego staje się całością niczym perfekcyjna lalka — symbol. Tak jak sam kostium jest tu perfekcyjnie dopasowany do fizjonomii — zwłaszcza wzrostu aktora, tak aktor wpisał się w rolę, tak, że lepiej się nie da. Doktor jest postacią drugiego planu — tak go naznaczyła spółka: Burnett, Spis i Nordrum. Jest to jednak mistrzowski drugi plan. Zagrany bez szamotania, bez nerwowości, niezwykle spójny i chyba zgodnie z założeniem reżysera z biegiem gry coraz bardziej ludzki, takiego go gra Hanczewski. Ile jako asystent reżysera sam zaplanował siebie? W zasadzie pytanie nie jest potrzebne. Czyjkolwiek był pomysł na takiego nieco odrealnionego, a jednak człowieczego doktora — to aktor pokazał go na scenie takim właśnie.
I inni, bo bez nich też to by nie pykło: Katarzyna Kalinowska, Iwona Sapa, Katarzyna Zając.
Dość introwertyczna gra Katarzyny Kalinowskiej, to ten poziom, kiedy się wie ile w danej roli, musi być aktora w postaci. Najpełniej jest Kalinowska — Susan Sowerby. Czyste granie, nie ma tu miejsca na fajerwerki — zatem jest bez silenia się na cokolwiek. To jest też piękno teatru. Lilia też gra.
Katarzyna Zając — Marta kupuje naszą przychylność prostotą postaci i prostym graniem, tak jak zaskarbiła sobie Mary. Dobrze wypada też ten oniryczny moment, gdy jest — staje się Pania Lennox.
Iwona Sapa pokazuje dobitnie swoją Pielęgniarką, że ewidentnie za mało jej na deskach. Potrzeba teatrowi aktorek, które są po prostu aktorkami. Dobrymi aktorkami, które unoszą role pozornie tylko niepozorne i taką jest u Fredry Iwona Sapa. Tak właśnie jak trzeba, rzetelnie gra tę postać narażoną na pierwsze ataki rozkapryszonego — hipochondrycznego Colina. Tego też szukamy w teatrze.
Można rzec, że postaci jest więcej, bo przecież każda lalka, każde zwierzątko i zwierze, bo przecie jest i wąż. Elementarne podejście do tego, że lalka to odrębna osoba dramatu, realizuje się przez to, że operatorzy — animatorzy się wymieniają. Lalka jest magią teatru, tu dzieła Cezarego Sielickiego mało mają momentów czarownych. Lis w rękach Żurawskiej, zabawy Mary z Lisem. Kilka momentów ptaków Gile i Sadza i ten uroczy Szczurek. A nie no jest przepiękny Koń w rękach Ferenca, najbardziej spersonalizowany, jak on kręci tą głową? Ehhh
Dobry, jeśli nie bardzo dobry spektakl wyreżyserowany w ramach Międzynarodowych Rezydencji Teatralnych przez Norwega. Sullivan Lloyd Nordrum świetnie to poukładał. Reżyser wiedział, co robi, tak przynajmniej pokazuje to spektakl. Tempo spektaklu zupełnie wystarczające — to nie jest commedia dell’arte ani impro. Większa powolność pozwoliłaby zapewne pójść bardziej onirycznie, wtedy jednak mogło pójść w stronę banału. Nie trudno o banał lub gorzej o New Age, gdy osią dojścia do finału jest epatowanie czarami, wiarą w: wiarę, moc, czary. Teatr, choć zapewne w reżyserii Nordruma zadziałał z traumami widzów Tajemniczym ogrodem jak sam Ogród z traumami Mary i Colina nie czyni ze spektaklu parodii terapii.
Solidne zamknięcie sezonu. I trzeba wspomnieć dobrze ustawione wokale. Ponownie Natalia Braciszewska ogarnia aktorów sprawnie. Świetlik zrobił co trzeba, więc ukłony dla Łukasza Błażejewskiego. Opracowanie dźwiękowe w wykonaniu Macieja Szymborskiego nie spłaszcza przedstawienia — jest dobrze.
Do zobaczenia. Trochę przyjdzie poczekać, fredro idzie do remontu.
Jarek Mixer Mikołajczyk.
zdj. Dawid Stube