Stawiam na famułę i wiaruchnę z fyrtli
Z Jarkiem Mixerem Mikołajczykiem – gnieźnieńskim człowiekiem-orkiestrą, o tym, czym się zajmuje, o wielu jego wcieleniach, miłości do teatru i ważnych osobach, o Muzeum Początków Państwa Polskiego, krytycznej postawie i postcovidowej nadziei – rozmawia Kamila Kasprzak-Bartkowiak.
Kamila Kasprzak-Bartkowiak: Lalkarz, animator, dziennikarz, muzealnik czy performer – to tylko niektóre z uprawianych przez Ciebie profesji. Kim w takim razie jest Jarek Mixer Mikołajczyk, czyli czy masz potrzebę określania się, na czym budujesz swoją tożsamość?
Jarek Mikołajczyk: Najmniej czuję się dziś performerem. Nie mam potrzeby wyrażania się w formie happeningu, mam też dystans do tego określenia, bo dziś performancem nazywa się prawie wszystko, a dla mnie to jednak ma swoje znaczenie i miejsce w kulturze. Mam czasem wrażenie, że dziś dziennikarze traktują performance jako słowo wytrych, definicję wszystkiego.
Lalkarz i animator po prostu animują, jeden lalką drugi kulturą. Dziennikarz, myślę, że dziś bardziej publicysta, choć to brzmi nieco patetycznie. Może regionalista?
To, że mogę kreować Muzealnego Detektywa i jako archaiczny, nonszalancko elegancki osobnik badać tajemnice Gniezna, jest dla mnie radością, jaram się tym jak 10-latek nową fiszką.
Gdzieś w tęsknocie wewnętrznej czuję się lalkarzem. Podwórkowym artystą, który ma niewymuszoną publikę, nie zżyma się na „pana artystę”. Pan Walizka to jedno z istotnych alter ego, z którym bardzo czuję się tożsamy. Nie mam potrzeby określania się za wszelką cenę, choć na pewno jestem Pyrą.
Tożsamość kulturową buduję na patriotyzmie najbliższego winkla i na świadomości, że na tym winklu niedawno mieszkali Wielkopolanie, Polacy, Niemcy i Żydzi.
Nie jest dla mnie ważna ich narodowość, a miłość do Gniezna. Taka małomiasteczkowa wielokulturowość. Buduje na setkach obejrzanych spektakli, i chyba nie przesadzam, tysiącach koncertów, ale też na języku, którym posługiwała się babcia Anna Mikołajczykowa. Jako Pyra stawiam na famułę i na wiaruchnę z fyrtli.
KKB: W Gnieźnie, ale też w regionie, na polu kulturalnym działasz od dekad. W czym tkwi sekret Twojej aktywności i fakt, że potrafisz odnaleźć się w różnych realiach i nawiązujesz żywy kontakt z kolejnymi pokoleniami twórców?
JM: Chciałbym nadal ten kontakt nawiązywać. Teraz bywa różnie, mam nadzieję, że to wynik pandemii. Jestem na etapie: Sary Powagi, Krystiana Kleja, Zuzy Chełek, Zubla, Miksona, Wiki Młynarczyk, Jonasza Kopeckiego, Krzysia Libnera, Tymka (mojego syna), a wcześniej tych, których zagarniało na moment sypanie kolorowych mandali z piasku czyli Malarzy Ulotnych. Przed covidem była jeszcze ekipa z III LO jako Teatr 100 Metrów.
Faktem jest, że w tych, których wymieniłem są symfonicy, poeci slamowi, raperzy, plastycy.
Odnajdowanie się w różnych realiach? Mógłbym powiedzieć, że to cecha ludzi inteligentnych, którą po prostu dostali od: losu, genów, rodziny i splotu wydarzeń życiowych. Myślę, jednak, że to uproszczenie. To myślenie, które preferuje system. Jak sięgnę pamięcią, zawsze słyszałem, że jestem zdolny, ale leniwy. W szkole odpowiadając na wszystkie pytania dobrze – dostawałem czwórkę. Ktoś inny odpowiadał na ¾ pytań i dostawał też czwórkę. “Bo ciebie stać na więcej” – słyszałem. „Jak na więcej? Halo!? Prze pani, pani przecież o więcej nie pytała” – tak mi zostało w głowie ze szkoły.
Jak, coś zrobisz, tak że jest dobrze, no po prostu gites jest, to mówią, że ci się udało. A udać to się może trafić w totka, wszystko inne trzeba zrobić, zdobyć, umieć.
Bywało różnie w moim życiu, czasem biedniej – trzeba było działać w każdych realiach, w absurdzie kultury instytucjonalnej, ale i na własny rachunek. Kiedy na przykład zagrasz imprezę dla „śmietanki towarzyskiej”, właściciele lokalu prosili byś grał ambitnie najlepiej neo swing, albo new jazzy, a po godzinie podchodzi nawalony prezes jakiejś firmy i chce od ciebie disco polo… Jeszcze godzinę temu to on „tylko Miles Davis” – to już wiesz, że tego nie chcesz dalej robić.
Wiesz, że ta śmietanka towarzyska to nawet nie zsiadłe mleko. Kiedy przestajesz się bać, że utoniesz, to zaczynasz pływać, jeszcze sprawia to tobie przyjemność. Wtedy wiesz, że będziesz chodził przez swoje miasto z walizką w meloniku już zawsze, będziesz blubrał w lujówce jako ten Szczun z Kareji aż cię giry już nie będą chciały nosić. I jeszcze będziesz kochał to swoje miasto, swoje podwórko jako ten Muzealny Detektyw – tak zawodowo, bo nie chcesz inaczej, bo ono zasługuje na zawodową miłość.
Po prostu nie ma co udawać kogoś kim się nie jest, zdarzało mi się to chyba do 30-tki. To do niczego oprócz zawodu, rozgoryczenia innych i siebie nie prowadzi. Idziesz na pełnym halsie na mieliznę depresji, wypadasz za burtę. A życie to ani Czarna Wołga, ani gra o „złote kalesony”.
KKB: Chciałabym teraz zapytać o lalkarstwo, a także o teatr, który sam od lat tworzysz, ale też o którym piszesz recenzując choćby sztuki w Teatrze Fredry. Czy to dla Ciebie „najważniejsza ze sztuk” i dlaczego?
JM: Lalkarstwo i teatr to wbrew pozorom niby to samo, a jednak nie. Teatr Lalki i Teatr żywo-planowy wymagają nieco innych wrażliwości. Lalkarz nie gra, przenosi postać na znak, bo lalką może być wszystko. Lalkarz, a aktor lalkowy, wedle starej szkoły, to też dwie inne profesje. Lalkarz to człowiek, który tworzy lalkę, czasem też nią animuje, pisze scenariusz, robi scenografię. W domyśle to mentalnie człowiek teatru w drodze:
„Chodzi lalkarz światem, serce w nim rogate, chodzi z wiatrem z pluchą z lalką za pazuchą”.
Aktorzy to fantastyczni rzemieślnicy, którzy mają warsztat i umiejętność, których Pan Walizka może im tylko pozazdrościć. To moje lalkarstwo jest zwykle przepełnione improwizacją i grą na maksa.
W teatrze z „profesji”, bo w ostateczności tylko rzemiosło, czyli umiejętności mają znaczenie, jestem instruktorem teatralnym. Tego się uczyłem zarówno w PSKO w Kaliszu (dziś Studium Animatorów Kultury) i w UL w Błotnicy Strzeleckiej, czy na kilku warsztatach.
Większość moich działań teatralnych to spektakle z młodzieżą lub dziećmi. Począwszy od toszeckiego Teatru Obrzędowości Nowej – Lunula, gdzie robiliśmy z młodzieżą teatry korowodowe z olbrzymimi lalkami, przez Teatr Dzieci z Chmur, czy Teatr Przestawionych Kamieni, dalej Teatr w Depozycie. Moje solowe projekty, te poza Panem Walizką – monodramy – to rzeczy sporadyczne. Tu po prostu brak czasu, miejscami umiejętności, niedoróbki, a tego w teatrze nie lubię. Choć z „Miasta portretów trumiennych” jestem względnie zadowolony.
Natomiast recenzowanie to chyba nie tylko echo nauki na Wiedzy o Teatrze i dwóch szkół dwuletnich o profilu teatralnym. Jednak cudowną rzeczą, którą dawały legitymacje szkół artystycznych były wejściówki. W dużej mierze, dzięki nim oglądałem wiele z najlepszych spektakli przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Recenzuję sztuki przede wszystkim z Teatru im. Aleksandra Fredry, bo to jest znowu mój winkiel, choć zdarza się, że bywam nie tylko u Fredry. A, że w tym teatrze – sporo Teatru, to lubię recenzować gnieźnieńskie spektakle.
Te szkice recenzenckie, psu na budę teatrowi, bo na materiał promocyjny się nie nadają. Oprócz plusów piszę i o tym, co nie zagrało. Aktorzy i reżyserzy wiedzą jednak, że ten „pismak z prowincji” nie układa się z nimi, dlatego, że ich szanuje. Recenzje piszę godzinami, zatapiam się w spektakl, nauczyłem się oglądając rejestrować, zarówno sam spektakl jak i swoje spostrzeżenia ad hoc.
Nie boję się też wielkich słów, bo jeśli Wojciech Kalinowski gra po emocjonalnej krawędzi jak Roman Wilchelmi to trzeba to napisać, a nie bać się o swoją reputację, bo, że za mocno, porównanie na wyrost itp. „Reputację mają ludzie, którzy nie mają nic innego.” – mawiał mój dziadek.
Kiedy aktor, którego podziwiasz, teraz nie myślę o Kalinowskim, gra jak drepczący worek ziemniaków, to musisz to napisać, choć to boli tak samo ciebie jak tego aktora. Kiedy Maria Spiss z ekipą robi taką Virginię Woolf i cię to miażdży, to piszesz, teatr to pot, praca i emocje twórców. Jesteś im winien powiedzenie „kochani to było genialne”, a jeśli myślisz Piękne czy Absolutne, też jesteś to winien. Inaczej to zatrudnij się w dziale marketingu. Będziesz sprzedawał bilety.
Teatr, jest w pewnym sensie syntezą sztuk. Jest jedyną pełną i totalną sztuką. To pierwsza sztuka samplingu, skleja literaturę, plastykę, ruch, taniec, muzykę. Jest dla mnie najważniejszy, obok muzyki, bo jest dla mnie światem, takim moim, gdzie może nie wszystko mi się podoba, ale rzadko czuję się w nim obcy, rzadko czuję się głupio, a jeszcze rzadziej czuję się głupkiem. Teatr jest też sztuką, w której nie analizuję treści. Kompletnie oddzielam go od literatury. Teatr to działanie lub niedziałanie TOTALNE.
Postulat Simone Weil – teatr jeśli ma być dobry, musi być nieruchomy, zrealizował chyba jedynie Sławek Kuczkowski, ale jest to postawa totalna tak jak Kantor. Zresztą on i Madzik rozkochali mnie w teatrze, a są tak różni. Jeszcze Swinarski i Szajna, Gardzienice i teatry uliczne Living Theatre i wspomniana Wspólnota Lalki i Chleba. Wiem taka teatralna boomerbanda. Odrębnym światem jest teatr Bogusława Schaeffera, niestety mimo wielu prób prawie udanych aktor schaeferowski był, jest i będzie tylko jeden – Jan Peszek.
Fot. Dawid Stube