Skip to main content

Pożegnanie z gitarą. Akademia gitary felieton osobisty

 |  Jarek Mikołajczyk  | 

Nie żegnam się z instrumentem. Nigdy na nim nie grałem. Nie umiem po prostu. 

Skąd więc ta łza? Kiedy jakiś rozdział Piękna się kończy tak już mam. Tym razem więcej tu wdzięczności niż żalu.

ukasza Kuropaczewskiego poznałem dzięki Marcinowi Pietruszewskiemu, wychowankowi i przyjacielowi, a jednocześnie najbliższej mentalnie osobie poza rodziną i Sławkiem Kuczkowskim. Dziś muzykowi eksperymentalnemu, przed którym świat otwarty: Szkocja, USA, Kambodża, Austria i Niemcy oraz Chiny.
Kiedy pracowałem w polsko – kanadyjskiej Newtone TV, realizując program kulturalny Poznań 100 %, Marcin bywał jeszcze w Poznaniu. Najpierw były opowieści o Łukaszu Kuropaczewskim, którego Marcin poznał przez Przemka Kieliszewskiego, raczej o jego grze na gitarze. Nieobce mi były wykonania Manuela Baruecco, to było w czasie gdy zachwycałem się płytą Sonats. No tak już mam, choć za popem nie przepadam nawet w klasyce, Bacha kocham i już. Zatem te dwie rekomendacje Marcina Pietruszewskiego – osobista namowa, ale i Barrueco, który był profesorem Łukasza Kuropaczewskiego wystarczyły. 
Ten pierwszy kontakt z gitarą Łukasza to chyba koncert w Wadze w Poznaniu. Pierwsze takty, nie pamiętam czy Tansmana i prosta myśl, raczej radosna świadomość: słucham młodego wirtuoza przyszłego maestro. Ta gitara jest najlepsza jaką słyszałem na żywo! Coś tam słyszałem, rzecz jasna: Satrianiego i Petrucciego, Schofielda czy Śmietanę, Bensona i Francisco Sánchez Gómeza. Ok, to inna muza jest, inna gitara. No może ten ostatni znaczy Paco, ale też nie. 
 
Istotą nie jest moje osłuchanie, pamiętam w każdym razie, pierwsze takty, pierwsza myśl: osz ku… Słucham geniusza! 
 
Wiecie to wtedy są takie ciary na plecach, i oddech się rwie i wiesz, że to jeden z najważniejszych momentów Twojego życia, odkrywasz Marsa teraz albo nigdy. Miałem tak kilka razy na żywo… Bowie, Makowicz, Niemen, Corea, Miles, Sun Ra, Zorn, Petrucciani, Garbarek, Hun Hurtu, Strug czy wspomniani gitarzyści. To przeżycie, jednak coś zupełnie innego. 
W tym przypadku nie znałem muzyka. Szedłem z polecenia człowieka, któremu ufam w najważniejszej dla mnie sprawie, sprawie Piękna i sztuki, więc nie mógł być to koncert randomowy, a jednak trochę jajko niespodzianka. Jajko okazało się Faberge najwyższej próby.
Zostawmy już mnie. To Kuropaczewski mnie poruszył. Młody chłopak, to było już prawie 15 lat temu. Pokorny, cholernie pokorny, powiedziałbym nieco nieśmiały tak bez gitary – w rozmowie. 
 
Potem tak chodziłem myśląc jak tu coś w Gnieźnie by zrobić…Przymierzaliśmy się ze Stowarzyszeniem Konfraternia Teatralna, no kiepski czas mieliśmy. Rodziło się eSTeDe, chcieliśmy wszyscy nowej jakości. Przypadło mi ogarnięcie 11 listopada. Były rogale marcińskie, orkiestry dęte…Był też koncert Najlepsza Gitara dla Niepodległej! Łukasz Kuropaczewski grał w pełniutkiej Farze po raz pierwszy w Gnieźnie. Jeszcze tydzień przed dostawałem joby od swojego ówczesnego pryncypała, że przesadziłem z tytułem, że wsadziłem go na minę, że to, że tamto…W sumie to teraz sram to.
Ten koncert w Farze był wydarzeniem, był przełomem, przełamał się nawet pan dyrektor. Ważne było to, że rozmowy w zakrystii w Farze… I oddajmy cesarzom co ich i Krzysztof Ostrowski – starosta wówczas, i wice wtedy Dariusz Pilak zachwycili się zaczęli rozmowy o tym by Akademia Gitary była w Gnieźnie. Tak. Robiąc ten koncert we Farze wiedziałem już, że grała dla Niepodległej najlepsza jej gitara chyba wtedy jako jedyny, może trochę już przeczuwała Sabina Stachnik, po koncercie wiedzieli to na 100 % Tinkers jeszcze i Dariusz Pilak. Tak kiedy robiłem ten koncert marzyłem o koncertach Akademii w Gnieźnie. Wbrew opowiadaniu legend nikt wówczas nie dzwonił do Łukasza do Stanów by go ściągnąć, to były rozmowy z Przemkiem Kieliszewskim (moje). Potem popłynęło. Fakt wcześniej byliśmy z panem Reszko na poznańskiej gali Akademii Gitary…LAGQ – no grubo.
 
Koncert we Farze i wyczucie już przyszłego starosty Pilaka, sprawiły, że to gnieźnieńskie marzenie o sztuce najwyższych lotów się spełniało. Tak naprawdę spełniało się za stosownie niedużą kasę. Festiwal od początku traktował Gniezno szczególnie. Nie okłamujmy się, tylko przez wzgląd na katedrę. To wnętrze, pełne historii i akustyki, również dla wielkich wykonawców, myślę tu o maestrinach czy maestrach jest dobrym punktem na mapie ich występów. Avi Avital, Richard Galliano, Stefano Barneschi, Mauro Massa i Chen Reiss i Agnieszka Duczmal.    
 
Bywało też tak, że tu w Gnieźnie na inauguracji po prostu obowiązywały bezpłatne wejściówki, a w Poznaniu za te same koncerty trzeba było płacić. 
 
Nie w tym rzecz. Gdybym miał dziś wykonać jakiś resume, sprawa jest prosta, to będzie dla Gniezna dziura. Koncert premierowy Krzysztofa Meyera, ogromne wydarzenie, chyba najbliższe moim gustom muzycznym. Taki koncert, który będę pamiętał jak Milesa na Jamborce.
 
Wiesz, że kiedy się kończył, to zatrzęsła się ziemia, Twoja ziemia. Przecież i ten rok kiedy był Galliano, tak prawie dotknął jakby tu był sam Astor. W tej katedrze wydarzyły się rzeczy wielkie i nie tylko święte, choć przecież Piękno i Absolut nie mogą być nieświęte. To dzięki Akademii Gitary usłyszałem marzenie, Chen Reiss zaśpiewała w Gnieźnie. To był najcudowniejszy most, Ponte Vecchio
 
Dzięki Akademii przekonałem się do showmeństwa Marcina Wyrostka. Nie napisałem o Mosiu i wielu innych, niestrudzonej Agnieszce Duczmal, która jest przecież nierozerwalną tkanka kultury polskiej. 
 
Ten ostatni koncert, CODA był dla mnie klamra tego co zaczęło się jeszcze w Farze. Tam sama gitara, pełnia dźwięku choć jeden instrument. Tu dwóch mistrzów, taki dowód, że cudownie jest słuchać orkiestr – kocham po prostu, a jednak mistrz wystarczy jeden, a dwóch może rozerwać wrażliwość na strzępy. Tak się stało, brak rozproszenia słuchacza, tego ciągłego wyłapywania wszystkich dźwięków, pozwolił się poddać, wyłączyć analizę. Poniosło w tak różne kierunki, romanse, pieśni, fugi…Mistrzowie siedli do zabawy bez zbędnego anturażu i bawili się na poważnie.
 
Tak właśnie takim Pięknym wyciszeniem należało to zamknąć. Dopełnienie dzieła. 
 
Gniezno zostaje bez najważniejszych koncertów od lat. Widoki marne. Nie to jest jednak tematem mojego pożegnania. Tylko bycie satelitą, a raczej księżycem dużego regionalnego przedsięwzięcia to przeznaczenie tego miasta. Nic w tym złego. Mam jednak nadzieję, że brak festiwalu nie sprawi, że zapomnimy o wirtuozie z Gniezna, o którym tak długo nie chcieliśmy usłyszeć. To co usłyszeliśmy nie da się odsłyszeć, albo przynajmniej nie pozwólmy sobie na odsłyszenie.  
 
Pewnie, że chciałbym by też wywindować swoje działania zacznijmy od Letnich Prezentacji Organowych. Instrument mamy, taki na którym i maestro nie odmówi, raczej żaden. Jest animator, bo Krystian Klej to fantastyczna wielkopolska organicznikowska praca.
Wracam do pożegnania z Gitarą…
Mogę być tylko dumny, ze splotu wydarzeń, przyjaciół i znajomych…Z tego, że bywało różnie, czasem nosiłem tylko krzesła jak: Ewa, Zosia, Iwonka, Geniu, Małgosia, Sabina, Robert, Adrian, Maciek, Aga i Marta. Czasem stałem przy wejściu, lub ogarniałem coś jak dziewczyny z „Dziesiątki”, bywało, że tylko media…
Nigdy na ostatnią chwile i nigdy w pierwszym rzędzie, za to piasek się za mna nie sypie…
 
Taka jakaś radość mimo smutku. Smutek czy raczej tęsknota, bo się kończy odchodzi…Radość? No powiedzcie szczerze, czy nie Pięknie, że było? Przecież nikt w coś podobnego w tym mieście nie wierzył nim się stało.   
 
Dziękuję. 
Jarek Mixer Mikołajczyk
 
 
Jarek Mikołajczyk
Jarek Mikołajczyk