Po prostu oddychaj. Nick Cave ostatni wielki artysta (XX. wieku) zagrał w Gdańsku
Trudno pisać recenzję wydarzenia bliskiego absolutowi. Ze strony artystycznej i emocjonalnej takim był koncert “Nick Cave & The Bed Seeds” w Ergo Arena Gdańsk. Konsekwencja kreacji i porażająca perfekcja. Począwszy od paska do spodni, przez garnitur, koszulę, dynamikę i dramaturgię koncertu, kompozycje, aranże, instrumentalistów z Bed Seeds i wreszcie samego Maestro. Wszystko to próba 999. Paradoksalnie, niektórzy dziennikarze chcieli nawet po tym koncercie przybić na Nicku Cave 666 – średnią próbę Księcia Ciemności. Na 999 pewnie niezupełnie łapało się nagłośnienie – podobno tak niestety tu brzmi. Zostawmy.

Nick Cave okazał się ciepłym, choć energetycznym melancholikiem, który być może kocha być depresyjny na scenie, nie jest jednak masochistą. W tym wszystkim dla wielu niesie katharsis. W Gdańsku nie zabrakło łez. Była to jednak moc poruszenia, a nie przygnębienia. Były też kontrolowane, a jednak spontaniczne łzy Nicka Cave przy O Children. Tu wszelkie skojarzenia z dwójką dzieci mistrza zmarłą przedwcześnie w dramatycznych okolicznościach, zwłaszcza z upadkiem Arthura z klifu i niedawną śmiercią Jethro nie muszą być naciągane. Cave zaśpiewał ten utwór emocjonalnie choć w wyciszeniu jak nigdy. Sam początek koncertu zapowiedział, że Cave spróbuje wejść w jasną stronę mocy. “Get Ready For Love” na start zagrane w Gdańsku z ogromną mocą łamało bariery.
Facet w garniturze za konkretne pieniądze, a przede wszystkim w konkretnym kroju i materiale, w nienagannie białej koszuli w Gdańsku pokonał wszystkich Jaggerów. Publiczność zobaczyła i usłyszała, że rock’n’roll nie musi śmierdzieć potem i spranym t-shirtem. Ten początek był zapowiedzią potężnych turbulencji emocjonalnych. Zdaje się, że już “From Her To Eternity” pokazało, że szacunek Cave do publiki nie jest bezwarunkowy, artysta łamie bariery i skraca dystans, jednak nie boi się pokazać poirytowania. Niesamowita sytuacja. Nick na brzegu sceny wita się zagaduje do fanów, pyta o imiona, chwyta za ręce. W pewnym momencie pada pytanie: “What’s your name?” – pytany chłopak odpowiada, czy był to przywoływany potem kilkakrotnie Robert” – nie wiem. Chłopak skusił, wyciągnął telefon by zrobić zdjęcie.

– Jessu co za dupek! – przemknęło mi przez głowę. Stoi w pierwszym rzędzie, będzie miał co najmniej 140 minut na to foto – on musi teraz kiedy Nick chce zaśpiewać patrząc mu w oczy…
– It’s not about a fucking photo. I want to tell you about the girl – rzuca wyraźnie zdziwiony Maestro. To o dziewczynie powtarza już bardziej ogarniętej osobie i szepce niemal do ucha początek tej pieśni. Robert może nie był dupkiem, po prostu nie złapał życiowej szansy. I tak będzie do śmierci powtarzał, że Nick wypowiedział trzy razy jego imię.

Detale niuanse?
Nie prawda. Tu nie ma dupereli.
Krój garnituru nie jest przypadkiem, koszula Nicka i derwiszowe szaleństwo Warrena Ellis’a nie są duperelami, dupiną… Wszystko się składa na całość. Ten koleś z publiki, który się wpychał przed nas bez koszulki, no się nie składał, pomylił się, przyjechał z Poland Rock. Nick Cave gra w garniturze. Nie zawsze drogim, zawsze mistrzowsko skrojonym, jak sam podkreśla, z szacunku dla muzyki. „Helloł” panie kucyk w dupie mam twoje cycki, glany i inne gadżety nie mojego świata! Nieadekwatny jak mawiał mój dziadek to synonim niegrzeczny.
Zdarzenie na marginesie, pan w koszulce radioodbiornik 357 rozkłada parasol – „Przepraszam załóż koszulkę, rozłożę parasol może będzie Tobie chłodniej” – słyszę dokładnie bo rzecz dzieje się ramię w ramię. Brawo pan w koszulce 357. Szacunek do ludzi nie wyklucza wkurwienia na nieadekwatność – niegrzeczną.
Wróćmy do rzeczy ważnych. “Cry, cry, cry” – okrzyk, zaklęcie? Tak odebrali niektórzy i to jest piękne, że można czytać i słyszeć Cave inaczej. To chyba jednak, była prośba raczej. Nick prowadzi tu coś więcej niż koncert, nie bawi się w coacha czy mindfulness, a jednak kolejne wezwanie – “po prostu oddychaj” potem ta fala dół i góra…jest rytm, oddechu.

To był już nieco inny fragment koncertu. Blisko bodaj 6 czy 7 utworu. Publiczność szarpnięta, rzucona na maty i podniesiona do pionu przez tego samego demiurga. Dostała w uszy jak ogłuszony tonący: “I Need You”. Moc jak u CAN w “I Need You Love” – a jednak Nick, nie rozerwał na strzępy publiki: “just breathe, just breathe, just breathe, just breathe”…I płynęły te utwory jeden za drugim, potężna dynamika, bo Nick wie, że dynamicznie nie znaczy napierdalać bez przerwy, jest ogień rock’n’rolla i jest fortepian i szept…Tak, bo taka jest dobra sztuka i takie jest pieprzone życie raz galop, raz slow. Taki jest człowiek – taki jest Cave. Przynajmniej taki był w Gdańsku. Wie gdzie jest i do kogo śpiewa, nie przegina z pozdrowieniem Polski, a jednak były takie odzywki i pozdrowienia dla Poland.
Przyszedł moment, który przyjść musiał, setlista zaczęła się zlewać, pewien rodzaj transu, w którym publika wie, że jest pięknie, nawet wyśpiewuje refreny, a jednak nie ma potrzeby rozpoznawania, analizowania tytułów. Świadoma totalnie zaangażowana percepcja włączyła się przy The Weeping Song i rzecz jasna przy Red Right Hand. W tym ostatnim songu Nick Cave i jego The Bed Seeds zawarli wszystkie emocje świata. Nick Cave opowiada tu niezwykle blisko, czasem chropowatym głosem, za moment dyryguje chórem publiczności: la la la la la…a po czterech minutach misterium, którym stało się to wykonanie rzuca dłonie na klawisze fortepianu niemal z furią. Po kilkunastu sekundach niemal noise’owego grania wraca do prowadzenia publiczności w niezwykle melancholijna stronę. I po kawałku długi chór publiki…

Kolejny zapamiętany wyraźnie magiczny moment rodził się, gdy Cave wyjął harmonijkę. “City of Refuge”. Jest ten ciemny Nick, apokaliptyczna i mroczna opowieść do bólu, który nie zmyje krwi. Przejmujące wejścia harmonijki, proste – jednak ciary na plecach i łzy w oczach. Tych momentów nieskończonych, magicznych, które gdzieś podskórnie trwały jeszcze długo po koncercie, było zdecydowanie wiele. Blisko 20 utworów, licząc z podwójnym wyjściem do bisów niemal 2,5 godziny misterium totalnego uniwersum. Momenty przekraczania barier światła i mroku. Emocjonalnie ten koncert przenicował do szpiku nie jednego słuchacza. To wszystko gdzieś podskórnie jeszcze długo zostanie w wielu.
Tak, Nick Cave jest absolutny, nawet gdy odpluwa na scenie, gdy rzuca mikrofonem o nią…Energia nieustannie na 100 %. Trzeba jednak powiedzieć jasno “prorok” był tu jeden, jednak bez genialnego basu, totalnie adekwatnej – bez popisywania się gitary, bębnów jednych i drugich, klawiszy i cienia Warrena Ellisa nie byłoby pełni. To jest maszyna. Ona działa tak by było pięknie.
Kiedy Nick powiedział nam Dobranoc – nie chcieliśmy już nic więcej. Wysyłam po bisach komuś bliskiemu filmik, pada bateria w telefonie – Dobranoc.
Jarosław Mikołajczyk.
zdj. Aleksandra Gross Mikołajczyk