Petarda Na Górze i nastrojowa „mała Brazylia”
Dwa pierwsze występy i od razu wianuszek zaciekawionych i pozytywnie nastawionych odbiorców. Bo plenerowe i niezależne centrum kultury jakim jest Latarnia na Wenei, to już marka sama w sobie oraz gwarant niesamowitych przeżyć. Dlatego, mimo że od wspomnianych koncertów, minęło już trochę czasu, warto do nich powrócić raz jeszcze!
Najpierw, na rozpoczęciu czwartego już sezonu w Latarni pojawiła się niecodzienna kapela Na Górze. Niecodzienna, bo nie tyle złożona z muzyków o różnym stopniu sprawności, którzy sami siebie określają mianem ekipy „półsprawnej”, co swoim graniem robiąca terapię… dla publiczności. Członków zespołu cechuje zaś niezwykle pozytywne podejście do życia oraz humor, czyli postawa na przekór wszelkim ograniczeniom, a także z ducha woodstockowego (obecnie już polandrockowego) entuzjazmu.
I taki też był ich koncert w Latarni – żywiołowy, energetyczny oraz zarażający wszystkich wokół optymizmem. Artyści bowiem od pierwszego utworu nie bawili się w niuanse i nieśmiałe rozgrzewki, tylko od razu zapraszali do zabawy. Poruszający się w rejonie szeroko pojętego rocka przemieszanego ze skocznymi rytmami ska, melodyjnym reggae czy „piosenkowego punka”, jak bywa też określana ich muzyka, bez problemu rozruszali więc swoich słuchaczy. Co ciekawe, muzycy zagrali piosenki z różnych okresów swojej twórczości, w tym mocny, bo obracający obraźliwe wypowiedzi pewnego „polityka” w bezlitosną ripostę przeciw niemu, „Walczyk z debilem” oraz prostą, lecz prawdziwą i piękną niczym manifest humanizmu „Rewolucję w twojej głowie” do której w teledysku zaśpiewali wraz z Alex Freiheit z duetu Siksa. W związku z tym trochę szkoda, że będąc na Wenei w komplecie razem z gospodynią miejsca Alex, nie udało się wspólnie wykonać tego utworu. Niemniej jednak i tak był ogień!
Warto dodać, że całości towarzyszyła, a i do 3 lipca jeszcze będzie obecna, plenerowa wystawa Klaudii Figury kurowana przez Adriannę Rakowską. Ekspozycja pt. „Zwierciadło weneckie” to bowiem instalacja, która odnosi się do skojarzeń związanych ze słowem Wenecja. Pierwsze z nich oznacza oczywiście włoską Wenecję, gdzie w XIII szklarze z wyspy Murano sprzedawali swoje dzieła za zawrotne ceny, co wynikało z utrzymywanej w ścisłej tajemnicy technice wytwarzania, a więc pewnej unikatowości. Z kolei drugie znaczenie nawiązuje do gnieźnieńskiej Wenecji, która przylgnęła do jeziora Jelonek. Tyle, że najciekawsze w tym wszystkim i tak zdają się interpretacje artystki, gdzie trafiamy na porzuconą ucztę z niedopitą kawą i alkoholem czy niedokończonym tortem, ale też do namiotu z niby szklanymi formami, który przypomina ołtarz stawiany z okazji Bożego Ciała albo też przyglądamy się rozpływającemu się krzesłu…
Tymczasem drugi występ odbył się w niespełna tydzień po wybuchowej inauguracji i pod każdym względem miał odmienny charakter. Wszak tym razem wystąpili twórcy łączący zupełnie inne gatunki muzyczne jak jazz, sambę i bossa novę. Tak egzotyczne połączenie to zaś owoc współpracy pochodzącego z Brazylii Domenica Lancellottiego z polskimi artystami jak Macio Moretti, Piotr Zabrodzki i Piotr Domagalski. W kompozycjach, które zagrali dominował zatem brazylijski duch, a pod koniec koncertu także zachęta do wspólnej zabawy.
Jednak osobiście występ wydał mnie się z lekka niepełny. Być może przez fuzję jazzu z bossa novą, która na początku bardziej nużyła niż zapraszała do tańca, ale też brak elementu zaskoczenia choćby w formie „elektronicznych wstawek”, które w tym przypadku przydałyby tylko oryginalności oraz dynamiki. Dopiero przy sambowych rytmach tempo ruszyło z kopyta, a po wspomnianej zachęcie muzyków do tańca, atmosfera znacznie się ożywiła. Choć z drugiej strony duża część latarniowej publiczności od pierwszych minut koncertu wykazała się niesamowitą otwartością na przekaz płynący ze sceny, co dało nadzieję, że gnieźnieńscy odbiorcy to w końcu ludzie świadomi wartości dobrej kultury.
Natomiast najlepszym momentem zaproszonych twórców był zdecydowanie koniec imprezy oraz kawałek o nieprzypadkowym tytule „ Alegria” (radość, szczęście) podczas którego Domenico Lancellotti niczym w transie powtarzał powyższe słowo, a towarzyszący instrumentaliści z zapałem i energią akompaniowali mu w tym. I to był też moment, kiedy pojawił się żal, że to już finał koncertu, który mimo wszystko był za krótki.
Video: Andrzej Edward Krasa