„Kultura gwałtu” sprzed 200 lat
Kiedy patrzę na najnowszą premierę u Fredry, to widzę aktywistkę Maję Staśko i jej niesamowicie potrzebną oraz ważną walkę z wszelkimi stereotypami czy uprzedzeniami wobec kobiet, ale dostrzegam też byłego więźnia Auschwitz Mariana Turskiego ze swoją rocznicową przestrogą i „XI Przykazaniem: Nie bądź obojętny”.
Większość pewnie zapyta cóż wspólnego z premierą spektaklu pt. „I tak nikt mi nie uwierzy” dla którego dramaturgię stworzyła Jolanta Janiczak, a który wyreżyserował Wiktor Rubin – mają powyższe postaci? Cóż łączy obecnie żyjących ludzi z historią Barbary Zdunk, ponoć ostatniej kobiety straconej za rzekome czary, której losy postanowili przypomnieć Janiczak i Rubin na deskach gnieźnieńskiego Teatru? Na pierwszy rzut oka bowiem skojarzenia mogą nie być oczywiste, tym bardziej, że dopiero od niedawna wieki historii i kultury zdominowanej przez mężczyzn, poddawane są krytycznej perspektywie. Dlatego właśnie jeśli spojrzymy na tę opowieść w tej optyce, to zrozumiemy jak utrwalana przez setki lat władza dyscyplinuje każdego kto jej podlega ze względu na płeć, ale też klasę społeczną, a nawet sposób życia czy… stan zdrowia.
O Barbarze Zdunk (poruszająca i odważna kreacja występującej gościnnie Karoliny Staniec), która istniała naprawdę i została spalona na stosie w 1811 roku w Reszlu, dowiadujemy się zarówno tego, co utkano ze strzępów jej życia, jak i z o wiele ciekawszych psychologiczno-socjologicznych wiwisekcji, płynących z odczytu jej losów przez twórców sztuki. Zatem według tego co wiadomo, Barbara urodziła się w okolicach Bartoszyc i była jednym z dzieci pasterza Urbana, które od najmłodszych lat przysposabiano do wypasania owiec. Jako, że nie było to ekscytujące zajęcie, trudno się nie dziwić, że dzieci marzyły o czymś innym, a i czas na pastwiskach wypełniały sobie różnymi, nie zawsze odpowiednimi zajęciami jak choćby… masturbacja, która jest już scenicznym dopowiedzeniem i zostaje świetnie pokazana za pomocą charakterystycznych ruchów z kołdrą. To pierwsze doświadczenie ciała jako obiektu seksualnego jeszcze nie jest tak traumatyczne, choć młodą bohaterkę uczy tego brat (w tej roli przywodzący na myśl jakiegoś przewrotnego pierrota, zjawiskowy Michał Karczewski), którego męskim kolegom, Barbara już całkiem niedługo będzie dawała rozkosz, lecz w zamian nie zyska prawie nic poza kilkorgiem własnego potomstwa nazywanego pogardliwie „przychówkiem”.
Natomiast kiedy wyrusza w świat i powinna dosłownie oraz w przenośni rozkwitać, to jej „kwiat młodości” zostaje zdeptany przez obleśnego stryja, który brutalnie gwałci ją na cmentarzu, co tym bardziej zdaje się symboliczne. Jednak nawet po tym doświadczeniu dziewczyna szuka miłości i łudzi się, że później zapoznany żołnierz się z nią ożeni, do czego według przekazów faktycznie doszło, ale małżeństwo trwało zaledwie 6 tygodni, zaś na scenie widzimy jak wojak, w tym niemłody i na wózku inwalidzkim oraz w towarzystwie swych kompanów (tu chapeau bas dla wcielających się w te postaci niezawodowych aktorów!) znów bohaterkę wykorzystuje. I to jest chyba najmocniejszy obraz spektaklu, i to wcale nie z powodu widoku gołych pośladków, lecz porażającej władzy, którą patriarchat daje każdemu kto urodził się mężczyzną, ale o tym za chwilę. Co ważne, zanim Barbarę dobiją kolejne i ostateczne cierpienia, jest jeszcze prowadząca wprost do nich chwila szczęścia, którą przeżywa już jako dojrzała kobieta z młodszym od siebie o kilkanaście lat parobkiem Jakubem (grający z właściwą postaci lekkoduchostwem Paweł Dobek). Chwila, bo młody parobek po czasie nudzi się swą partnerką i ją porzuca, a jako, że odtrącenie i zdrada bolą najbardziej – bohaterka odgraża się zemstą. Czy naprawdę zaś do tej zemsty doszło, to tego do końca nie wiadomo, ale faktem jest, że po krótkim czasie w miasteczku spłonęło kilka budynków, a cień podejrzenia padł właśnie na Barbarę. Później też, po trosze przez jej szaleństwo, a może brak miłości i upośledzenie umysłowe czy ponoć „przeszywający wzrok”, dorobiono do tego wszystkiego czary, a nawet diabła.
„Gwałt to stan totalnego odebrania możliwości decydowania o sobie i swoim ciele kobiecie, to stan maksymalnego przekroczenia integralności jej ciała, a jednocześnie stan absolutnej kontroli i władzy, na który składa się cała uprzedmiotawiająca kobietę kultura” – tak brzmi obecnie najpełniejsza definicja gwałtu podana przez Maję Staśko w jej eseju dotyczącym tego tematu. Jeśli więc przez pryzmat tych słów spojrzymy na bohaterkę sztuki, to trudno nie odnieść wrażenia, że Barbara była właściwie gwałcona przez całe życie, a jej piekło odbywało się na wielu poziomach. Po pierwsze dlatego, że była kobietą i miała to nieszczęście żyć w czasach przed choćby częściową emancypacją, do tego wywodziła się z najniższej klasy społecznej, której przedstawiciele próżno mogli liczyć na zrozumienie i szacunek, a co dopiero równe traktowanie ze strony „wyższych sfer” czy wreszcie stan jej zdrowia psychicznego i dość swobodne zachowanie, „zachęcały” do wszelkich nadużyć. To wszystko bowiem to także przywołana w tytule „kultura gwałtu”, która zawsze opiera się na przemocy, przyzwoleniu i władzy oraz często prowadzi do jak najbardziej fizycznej krzywdy. Śledząc kolejne sceny spektaklu, widzimy tę „kulturę” zarówno w karygodnych zachowaniach i słowach wobec kobiety jak i w akceptacji ich przez patriarchalny system. Ten ostatni zaś jak nazwa wskazuje, opiera się na dominacji mężczyzn w większości dziedzin życia, co też doskonale widać przez postać brata i ojca (o tej figurze także więcej za chwilę), przemocowych lub „tylko” lekceważących partnerów seksualnych, więziennych gwałcicieli czy przedstawicieli państwowych struktur jak sędziowie, strażnicy, a nawet pruski król Fryderyk Wilhelm III, który to podpisał ostateczny wyrok na Barbarę.
Tymczasem na przeciwnym biegunie mamy ojca głównej bohaterki (tu znakomity melancholijno-furiacki Roland Nowak), który zdaje się reprezentować całe to „męskie myślenie” o emocjonalności i nieracjonalnych zachowaniach kobiet. Z jednej strony więc jest niczym rozgniewany i pouczający swą córkę patriarcha, z drugiej zaś podobny trochę do adwokata, który chce zrozumieć oskarżoną, ale nie dostrzega, że wina leży gdzie indziej. Co ciekawe, także córki (sugestywne: Kamila Banasiak, Martyna Rozwadowska i Joanna Żurawska, niczym „minimalistyczny grecki chór” zwiastujący tragedię) nie okazały się zbyt empatyczne wobec nieszczęśliwej matki. Podążając tym tropem, nie sposób też zauważyć obojętności, która ostatecznie wyziera z ogółu tej społeczności – postawy, która jeszcze w XIX wieku doprowadza do palenia ludzi na stosie, a w kolejnym wieku już w krematoriach, i przed którą to przestrzegał w 75 rocznicę wyzwolenia Auschwitz Marian Turski.
Z kolei artystycznie dzieło Janiczak i Rubina również się broni. Dobrze dobrani aktorzy, łącznie z odtwórczynią głównej roli, która jak można było dowiedzieć się po spektaklu, jednak nie wszystkich przekonała, klimatyczne oświetlenie Jacqueline Sobiszewski i „procesowa” scenografia Łukasza Surowca, a także najlepsze w tym wszystkim kostiumy jak wyzywający czerwony płaszcz i takie same buty Barbary, przywodzący na myśl togę strój ojca czy fantastyczne czarne niby-suknie oraz podświetlone wianki z główek czosnku na skroniach córek. Jednym zdaniem sztuka warta obejrzenia z powodu podjętego tematu „ostatniej czarownicy” i wszystkiego, co można z tego wyczytać, ale mimo to niekoniecznie najlepsza z realizacji u Fredry. Choć jednocześnie bardzo dobra próbka teatru Rubina i wysoko zawieszona interpretacyjnie poprzeczka.
Fot. Dawid Stube