Skip to main content

W teatrze też bywa różnie. Szkic recenzencki

Kłopoty z Małym Księciem. U Fredry prawie, a jednak…

 |  Jarek Mikołajczyk  | 

Mały Książe u Fredry. Ten spektakl mógłby być kanwą felietonu o dylematach recenzenta. Jak to napisać, by nie wylać dziecka z kąpielą? Zdarzyły się rzeczy, po których w trakcie spektaklu wiesz, że powinieneś wyjść. Nie wychodzisz, bo musiałbyś trzasnąć drzwiami, a lubisz to miejsce, tych ludzi. Nie wychodzisz, bo oprócz tego, że ktoś dał ci w pysk, na scenie zdarzyło się kilka pięknych momentów…Scenograf, aktorzy, wokale –  generalnie dali kawałek teatralnej roboty i nie mało emocji. 

(Interludium)

Zostawmy dylematy “zoila z prowincji”, to jego problem. A może nie zostawiajmy – nikt mu za to nie płaci, a pisze.

Jest więc: zaburzony, naiwny, niespełniony, nadpobudliwy, narcystyczny, mierny (bo pisze i mieszka na prowincji), misjonarz, albo po prostu uczciwy.

Wybierz sam, co Tobie pasuje, przedtem, jak mawiają Anglicy pochodź w moich butach. (Nawet jeśli jestem w tej kwestii snobem, bo kocham swoje: Grensony, Android Homme, Loake 1880 Legacy Lytham, czasem chadzam w prostych szmaciakach SuperDry, albo cichobiegach MD). 

Nie jest problemem napisać recenzję dobrego spektaklu, zwłaszcza zagranego w Miasteczku, gdzie nawet jeśli celowo trzymasz dystans: znasz, lubisz, szanujesz: dyrektorkę, szefową artystyczną – no jak nie szanować Marii Ludwiki, muzycznego – nie tylko dlatego, że pamiętasz Something Like Elvis (zespół jakiego już nie będzie), aktorki i aktorów, konsultantkę od wokali, fotografa, technicznych, strażaka, dziewczyny z promocji i te od biletów i garderobiane…

Sprawić ekipie radość, dać w niełatwym życiu kultury feedback pozytywny. Nie ma większej radochy, bo przecież każdy zdrowy człowiek wie, że istnieje tylko motywowanie pozytywne. Na szczęście tych naprawdę dobrych spektakli bywa u Fredry więcej niż trochę. 

Kiedy jednak masz pisać o Małym Księciu… Możesz, że nierówny był, każdy sobie dośpiewa gdzie Rów Mariański, a gdzie Giewont. Jakoś się spłaszczy wykres i z amplitudy zrobi się niezła prosta. To tak nie działa! Niestety. W tym ból każdego rzemiosła, w którym praca polega na ekspozycji samego siebie. 

Uuuu, po takim wstępie, czas pierdolnąć? 

Rzeczy jest kilka. Dobrych i złych. Pomijamy mądrości i naiwności, dość jednak oczywiste i może dla tego piękne, samego tekstu Antoine de Saint-Exupéry. Ten szkic recenzencki dotyczy spektaklu teatralnego, nie książki. 

Teatr lektur szkolnych? 

Nie ma w nim nic złego. Z zasady jest opykany: bez wymyślania, po prostu i w miarę poprawnie podany tekst, coby klient – uczeń, mógł zapamiętać tyle, żeby jakoś na sprawdzianie było. Z zasady opykany nie graniczy z opłakany, ale to też ujdzie. W tradycji Teatru Fredry bywało bycie teatrem lekturowym i było to niezbyt. Słynna na Miodowej beka z markowania wystrzału pistoletu uderzeniem w werbel. Amatorka u zawodowców. Teatr lekturowy zamieniał się w tekturowy i nie była to papieroplastyka. 

Powiedzmy szczerze: mamy 2022 r. posiłkowanie się nędzną, choć rzecz jasna milion lat temu niezwykle popularną piosenką Kasi Sobczyk – to też amatorka. Ma się ona do samego dzieła jak big beat do CAN, albo przynajmniej symfonicznego rocka. Nijak delikatnie ujmując.  

Nie zaczynajmy od środka. 

Teatr plastycznie uwodzicielski 

Start wizualnie piękny: Mały Książe na wulkanie, już w trakcie wpuszczania widza. Michał Karczewski sam w sobie – człowiek scenografia. Zatem dobrze. Postaci pojawiające się na scenie kostiumowo intrygujące – garnitury w ilustracje samego Antoine Saint Exupery: prosty, a piękny pomysł. Zacznijmy więc od kostiumów i scenografii. 

Plastyka spektaklu – jest tym co unosi ciężar kanonicznej powiastki filozoficznej, podobno dla dzieci i młodzieży. Nie tylko  kostiumy, wulkan, róża, i ta konstrukcja – suknia, lalka lisa, ale i niektóre postaci zwłaszcza zebra z Próżnym, efemeryczny Niepozorny kwiat, baranek  – to jest Teatr. 

Sceny grupowe jeśli plastycznie przypominają wrzesiński Teatr Poezji Fakt z 80. lat XX wieku, to nie jest amatorka. To jest teatr. To się patrzy, to się chce patrzeć

Kreacja, a nie tania kreatywność, iluzja – rzeczywistość magiczna, po które chadza się do teatrów, dla której czyta się Małego Księcia. 

Władca jako Star Wars? Do kostiumologa nie zgłaszamy większych pretensji – zrobione jak trzeba. (O odklejeniu reżysera i plastiku – nieco później – więc zostawmy). 

O ile pierwsze chwile Lisa dziwnych świateł męczące z lego led asocjacje, o tyle, kiedy Martyna Rozwadowska bierze do ręki Ledowego Lisa, powraca magia, bez Kalinowskich by jednak tego nie było. Scena oswajania lista – totalnie plastyczna magia. Lalka, to lalka nawet jak świeci i jak podobna do lego choinki. Nic w teatrze jej nie przerośnie. (zgoda to jest widzenie lalkarza – fanatyka). O samej scenie oswajania – kiedy będziemy pisać o aktorach. 

Dostajemy w pysk?

Plastycznie rzeczywiście były momenty piękne, takie, o które chodzi, a jednak Star Wars. Biją widza po pysku w teatrze. Czasem tak trzeba, tym razem – nie. Nie można bić kiczem kiedy się mówi o władzy. Chociaż szwy się rozłażą i coraz wyraźniej widać, że władza to zło i kicz uosobiony.  Tak, jasne, wszystko jasne. Odwoływanie się do dziecinnych sentymentów, boomerzy płaczą na widok Rumcajsa i Reksia, ich dzieci wolą Laboratorium Dextera i też już są paździerzowi. Wnuki, popalają e-papierosy. Kogo wzrusza Star Wars?

To pytanie o marketing, a nie filozofia. Kod popkulturowy? Cholera cała kategoria wiekowa bez klucza. Mimo wszystko, konstrukcja plastyczna – rusztowanie, gra aktorów łagodzi zdziwienie. Teatr ma prawo do kiczu, przerysowań i tym podobnych efekciarskich zabiegów. Nik mu go nie odbiera. No, ale powiedzmy sobie szczerze: przy Małym Księciu? 

Straszny chaos w tej recenzji, bez złośliwości sałatka jarzynowa czy bigos bywają dobre, ale nie oddzielisz mięsa od kapusty, grzybów od śliwki i nikt rozsądny nie dodaje tu dżemu i szprotek w pomidorach.  

Pozostańmy w tym nieporządku, jeszcze przez chwilę, by mieć z głowy. O piosence “z dupy” już pisaliśmy. To jednak musi wybrzmieć, tak jak bolało w spektaklu. A bolało mocno, jak solą na otwarta ranę. Żaden plaster już nie pomoże, nie odsłyszy się i nie odzobaczy.  To nie przekreśla, że byli tacy, którym się podobało, na szczęście wśród znajomych ich nie spotkaliśmy. Są tacy, którym podoba się robić sobie sznyty na rękach, zaburzenia są na świecie różne. Nie przekreśla też i to też warto akcentować – aktorka, czy konsultant wokalu zrobili tu kawał potężnej i kompletnie nikomu nie potrzebnej roboty. 

O ile Lucjanowi Kydryńskiemu, któremu pokątnie podobała się Kasia Sobczyk, piosenka pisana przez kolegów Dzikowskiego i Poznakowskiego, z którymi spotykał się w barze – podobała się, a Sobczyk została piosenkarką roku w 1967 w PRL. W tym czasie David Bowie wydał album “DB”, “Beatlesi”  grali już “All you need is love”, a Pink Floyd rozwalili wszystko „The Piper at the Gates of Dawn” banda od Morrisona i Manzarka powiedziała The End. 

Sama scena Niepozornego kwiatu i Zuzanna Czerniejewska – Stube gdyby jej nie rozpłatać (sceny tej) ulubioną piosenką “Feliksa Duniaka” i jego towarzyszki małżonki, mimo disnejowskiego fruwania nad sceną była takim momentem magicznym, jakie się lubi od dziecka. 

Patchwork, to pierwsze wrażenie. Lubiliśmy kiedyś patchworki za PRL-u takie szycie z łatek miało inny sens niż cerowanie dziury. No i tak krawiec kraje…”Patchworkowa moralność” jak śpiewa Karolina Czarnecka – czasem się klei, a patchworkowy spektakl? 

Też, pod warunkiem, że każdy “pies nie jest z innej budy”, że jest w tych niedopasowanych elementach jakiś rytm, a nie przypadkowość braku lub nadmiaru rozwiązań. 

Były rzeczy, których lepiej by nie było – prawda. 

Były i takie, które były zdecydowanie na miejscu, albo nawet piękne. 

O scenografii i kostiumach pisaliśmy, że dobrze, w kilku miejscach piękne. Sándor Márkus robi tu solidny Teatr. Nie widać łączonego klejem Perełka kiczu. Baranek, Zebra i Próżny, schody piosenki Bankiera, kostium Niepozornego Kwiatu…I te wentylatory – śmigła na pustyni. Sugestywne. Prosto – niby banał, a jednak cieszy się oko. 

Muzyka pomijając, big bitowy wystrzał z papierowej torebki, siedzi. Trudno rozkminić jedynie czy Kis Herceg idzie tu z wersji zbliżonej Zsuzy Koncz. Pięknie ustawione śpiewy. Aktorki na maxie i Natalia Braciszewska też umie naumieć. 

Reżyseria. Niezwykle trudno wniknąć w zamysł. Myślenie teatrem jest u Bálinta Szilágyiego widoczne. Najwyraźniej na linii współpracy ze scenografem i oświetleniowcem. Mamy więc stwarzanie, lub dopełnianie własną wizją, świata stworzonego przez Antoine De Saint-Exupéry. Plastyczność reżyserskiej wizji, kłóci się jednak często nadrzędnością treści. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kiedy reżyser uświadamia sobie ikoniczność Małego Księcia, gubi się we własnej wizji, nie ufa sobie i wymyśla. Wrzuty rozwiązań, które uwierają, przypominają usuwanie zakalca przez ponowne włożenie do piekarnika. 

Prowadzenie postaci jest jednak konsekwentne. W niezbyt mocnej koncepcji spektaklu reżyser wydaje się jednak prowadzić aktora umiejętnie. Tak by aktorzy zagrali, tak jak on chce. Skuteczność reżysera w pracy z aktorem to ogromny atut. Czasem jednak przydałby się bunt na pokładzie, albo chociaż jakiś nawigator. Zabrakło, no i był chyba odlot – lot z przygodami i turbulencje. 

Aktorzy – tak zbiorowo, pisząc po raz chyba kolejny, zrobili swoje. Właściwie bez zarzutu. 

Zacznijmy od Małego Księcia. Kolejny spektakl u Fredry w Gnieźnie, w którym Michał Karczewski jest ramą i osią jednocześnie. Ponownie ma strasznie dużo roboty pamięciowej. Szacunek, ale pamięciówka to za mało na zachwyt. Na zachwyt jest jednak też miejsce w grze Karczewskiego. Scena ze Żmiją – mocno podbita przez świetną grę Martyny Rozwadowskiej. Prośba o rysunek baranka – prosta, spójna… Oswajanie lisa, tu jest poezja, magia, Teatr. Jest dobrze, chciałoby się pełniej, może więcej emocji, z drugiej strony Mały Książe jak każda powiastka filozoficzna to zbiór oczywistości…Czekamy na spektakl, w którym Karczewski będzie miał rólkę, epizod by mógł to zrobić na 100 procent, pewnie wtedy przez te krótkie minuty zgubimy buty. 

Róża – czy jest tą jedyną, której nie odnajdują ludzie, oprócz Małego Księcia? Jedyną na pewno. Trudno by Joanna Żurawska nie była pożądaną przez wszystkich i wszystkie. Zmysłowość bije ze sceny, na szczęście nie jest to bułgarski olejek różany. Róża u Fredry jest przede wszystkim spójna, konkretna. Nawet jeśli mało efemeryczna, się ją ogląda, jej słucha – patrzy się i nie chce się odzobaczyć. Rzetelne aktorstwo, spójne z kostiumem. To jest to na czym buduje się teatr. 

Król. Co mamy napisać? Maciej Hązła zrobił co mu kazali. Zrobił to dobrze. Nie musiał się przebierać, że władca gdzieś w kosmosie, wystarczająco pokazywało rusztowanie. Bezduszność, władzy dziś w dobie wojny czytelna jest bez plastikowych Star Wars. Maciej Hązła – aktor dojrzały – to i zagrał w punkt. 

Próżny. Plastycznie z zebrą NAJLEPIEJ. Zagrane przez Kamilę Banasiak tak, że po tej scenie stojące owacje były by na miejscu. Moment, chwila – petarda, to zasługa aktorki i scenografa razem wziętych. Takiego gęstego jak cement grania było tu trzeba, Banasiak nigdy nie jest zdupiesiała, każda rola jest rolą do zagrania rzetelnie. I grana jest rzetelnie, bez kantów i wygibasów. 

Baranek i Pijak. W takiej właśnie kolejności epizody Iwony Sapy zapisują się w pamięci. Baranek jest jak te loki – Piękny, niby go nie ma, a jest. Aktorka, której prawie nie ma, bo przecież Baranek jest w skrzynce jest tym właśnie ułamkiem autorstwa, okruchem, który łagodzi co kuło w oczy. W scenie pijaka trudno zagrać, jest niemal memiczna. Tekst tłucze się w głowie od pierwszego czytania. Tu nie ma miejsca na fajerwerki, trzeba to prawie na biało. Tak też było. 

Bankier. Ok, te schody dają radę. Stylizacja trochę glam rockowa, dobita gwiazdą. Uspokaja fakt, że przecież to gwiazdy liczy bankier. Nikt tu nie naśladuje jedynej prawdziwej gwiazdy, która była Black Star. Piosenka bankiera zaśpiewana przez Polę Dębkowską brawurowo na lata 80. XX wieku. Jeśli druga rola u Fredry zwiastuje nieco dłuższy pobyt w zespole to tylko widz Fredry może się cieszyć. Chyba tylko, aktorka i jej gra ratuje przed pytaniem. No pięknie, ale dlaczego, po co tak? Samodzielnie scena z tych bardzo. Średnio się klei z resztą. Mimo w stu procentach dobrego aktorstwa w całości wygląda jak etiuda z innej bajki. 

Latarnik. Jak poetycka to scena u Antoine…Wojciech Siedlecki, nie będzie już nigdy grał inaczej niż sobą. Raczej. To dobrze. Tego szukamy w jego grze. Trochę na przerysowaniu, nieco neurotycznie, dobrze partneruje Karczewskiemu. 

Geograf. Dobrze, że Teatr Fredry powraca do Bogdana Ferenca na scenie. Tam gdzie nie potrzeba być “od Tomaszewskiego” lub co gorzej “od Grota”, petarda głosu środek i doły zawsze jak na rozkręconym gainie i doświadczenie robi swoje. Bogdan Ferenc jest geografem jak się patrzy, nawet gdy sam dogląda przez okulary viral. Jest jeden taki moment, kiedy światło cofa czas, utracona chłopięcość Ferenca porca. Jeszcze 15 lat temu u Fredry tylko on mógłby zagrać Małego Księcia. Czas. 

Żmija. Spójność, jedność, moc. Od początku do końca kostium, łysina, plastyka ruchu, żmijowatość – Martyna Rozwadowska po raz kolejny ze średniej roli robi ikonę. Bardzo dobre aktorstwo. Fakt, że postać charakterystyczna, stosunkowo łatwa do odnalezienia klucza, niczego nie zmienia w tej ocenie. Stosunkowo łatwo zagrać Żmiję dobrze, zwłaszcza przy genialnej robocie kostiumowca i krawcowych, zagrać jednak w punkt i bez sekundy fałszu? Tak to zrobiła Rozwadowska. Dziękuję. 

Niepozorny kwiat. Zapomnijmy o tej piosence, nawet jeśli tego się nie da zapomnieć. 

Kolejna spójna postać. Zuzanna Czerniejewska – Stube unosi zarówno to co daje jej do uniesienia Saint-Exupery, ale też unosi wyzwanie jakim jest cholernie dopracowany kostium. Gra tak, że ten niepozorny kwiat jest zjawiskowy. Dobór do roli – nareszcie pozwala zapełnić moment. To był ten moment, nawet jeśli było tu trochę broadway’owego piękna, to było Piękne. 

Lis. Coś już wspomnieliśmy. Jeśli państwo Kalinowscy są tak spójni, kompletni na rowerach czy w domu – to zazdroszczę relacji. Tu jednak zanim o aktorach, jeden z tych momentów, dla których zastanawia reżyser. Pomysł, namysł – nieoczywisty, nie wydumany. Dwoje jednym Lisem, ta lisia lalka grana przez trzecią. Jak to zatrybiło. To był Teatr, było górne C. 

Lis Kalinowskich – inny niż wszystkie, które widzieliśmy. Fantastyczne słowo, oszczędność gra bez ataku. Oboje grają na cienkiej linii nie spadają z mniej. Gęsto się robi pod rampą. Wojciech Kalinowski innym, łagodniejszym skupieniu niż zwykle, jest ciepło – jest oswajanie. To jeden z tych momentów kiedy czuje, że u Fredry grają właśnie Małego Księcia. 

Pilot. No, właśnie pilot jest pilotem. Żadnych wynalazków, pilotka, skóra – sprawdzone sugestywne patenty. Sprawdzone dobre aktorstwo. I ta cholerna dbałość o słowo, o brzmienie słowa – stara krakowska szkoła. Jeśli Poznaniak mówi polszczyzną – to jest to język prawdziwie polski intonacja timber – wszystko. Idealnie obsadzony Roland Nowak, który w jakimkolwiek udziwnieniu byłby karykaturą siebie i postaci. Efektywne granie, bez przyuchów przedreptań i piruetów. Taka właśnie jest rola Pilota w Małym Księciu. A jednak gdzieś przy pożegnaniu porusza. Przecież to jest Mały Książę Saint-Exupery’ego  – to powinno poruszać. Po to tu przyszliśmy. Tekst znamy na pamięć. Dziękuję. Prostota aktorskich środków wyrazu ratuje momentami ten spektakl. 

Ogród różany. Zlały się w jedno – trzy wyraziste aktorki. o to przecież chodziło. Teatr działa tu plastyką, wokalem i ruchem. Nie chcemy nic więcej. 

Zatem

To nie jest niestety tak, że się sumuje plusy dodatnie i minusy ujemne. 

Średnia jest ważna w matematyce, teatr to nie statystyka. Tu średnio znaczy raczej słabo, znaczy przeciętnie. To jest ta przypisana dyscyplinom zbiorowym odpowiedzialność wspólna. Nawet jeśli na boisku połowa to Lewandowscy, kiedy bramkarz ma dziurawe ręce, albo trener zawodzi – się nie wygrywa. Można więc popatrzeć na Video Assistant Referee. Jeszcze lepiej coś zmienić na przyszłość. Można też dać się ponieść kompletnie niezrozumiałym owacjom na stojąco po premierze i udać, że się nic nie stało.

W Gnieźnie jeszcze parę lat temu, nikt nie wstawał do oklasków, nawet w obliczu absolutnie dobrego spektaklu, dziś większość wstaje w bezrefleksyjnym zwyczaju. Trudno powiedzieć co gorsze dla teatru. 

To był słabszy spektakl. Tak bywa. Świat się nie kończy. Teatr nie umiera, przeżył już kilka tysięcy klap od początku istnienia. Niejeden aktor począwszy od tego, którego wymyślił sobie Tespis podobno w 534 roku p.n.e, był oklaskiwany tyle razy słusznie, co bez przyczyny i ile razy gwizdano na niego. Ryzyko wpisane w profesje. Teatr Fredry też nie upadnie przez Małego Księcia, nawet nie przestanie być rzetelną sceną. – “Nie błądzisz jeśli nie szukasz, wtedy Twój teatr umiera. Teatr, który boi się ośmieszenia stoi w miejscu. Unikaj scen gdzie grają same dobre spektakle. Permanentny sukces rodzi się z marketingu nie z prawdy” – powiedział kiedyś podczas warsztatów w Peter Stephen Paul Brook.   

Jarek Mixer Mikołajczyk

zdj. Teatr Fredry

Jarek Mikołajczyk
Jarek Mikołajczyk