Skip to main content

Recenzja „Cierpień młodego Wertera” w Teatrze Fredry

Emocje jak karmelki

 |  Kamila Kasprzak-Bartkowiak  | 

Okazuje się, że tekst sprzed ponad 250 lat i w dodatku z epoki niekoniecznie dziś bliskiej, może być prawdziwy jak całe spektrum ludzkich uczuć i przeżyć. Wystarczy tylko wyjść poza utarty schemat, a także dopisać… współczesną część, która z pewnością poruszy wielu dzisiejszych odbiorców.

Tak przynajmniej zrobiły twórczynie pierwszej w tym sezonie premiery w Teatrze im. Aleksandra Fredry, czyli Patrycja Kowańska odpowiedzialna za dramaturgię całości i scenariusz współczesnej części oraz reżyserka, a na co dzień także konsultantka artystyczna u Fredry Maria Spiss, które na warsztat wzięły „Cierpienia młodego Wertera” Johanna Wolfganga Goethego. I choć „odium lektury szkolnej” i mała przystawalność do obecnych czasów „Cierpień…” mogły odstraszać, to pomysłowość autorek, w tym nawiązanie do karmelowych cukierków „Werther’s Original” i towarzyszącej im reklamy czy obrazu „Ofelia” Johna Everetta Millais’a – sprawiła, że jest to całkiem udana realizacja.

Pierwsza część spektaklu to zatem wierna adaptacja powieści niemieckiego autora, gdzie bardziej niż na wątek miłosny postawiono na psychologię postaci, szczególnie głównego bohatera – Wertera (brawurowy, czyli magnetyzujący i przekonujący w swym zawodowym debiucie Szymon Wróblewski). Nie oznacza to oczywiście, że jego uczucie do Lotty (wyrazista i ucharakteryzowana nie do poznania Martyna Rozwadowska) jest nieważne, bo jednak ono staje się katalizatorem jego późniejszych działań i chwiejnych emocji. Co więcej, targana sprzecznymi uczuciami jest również Szarlotta, która wychodząc za mąż za Alberta (poprawny w swej roli Maciej Hanczewski), nie wie jak bardzo intensywne relacje utrzymywać z Werterem i trudno rozstrzygnąć czy bardziej wynika to z miłości czy znów niestabilnej psychiki. Poza tym równolegle toczy się jeszcze historia Wdowy (jak zawsze grająca całą sobą Joanna Żurawska) i zaborczo zakochanego w niej Parobka (dodająca niewinności swej postaci Martyna Dyląg), która też nie kończy się szczęśliwie.

Jednak ta część sztuki nie byłaby tak ciekawa, gdyby nie swoista nadbudowa, czyli wszystko co zostało do niej dodane i dzieje się wokół. Z jednej strony to będzie otwierający całość monolog Wertera o wspomnianych karmelkach „Werther’s Original”, co robione są tylko z „prawdziwych składników” i występują w różnych smakach, a więc być może nie tylko tych słodkich… Z drugiej na pewno leśna i wręcz baśniowa scenografia, co też kojarzy się z romantycznymi utworami i kostiumy (brawo dla Łukasza Błażejewskiego!). Te ostatnie to przede wszystkim srebrzysta i przeźroczysta sukienka w kwiaty, którą nosi Lotta i która to „żywcem” została zdjęta z „Ofelii” Millais’a’, gdyby tylko jej suknia i kwiaty scaliły się w całość (na obrazie bohaterka jedynie ozdabia się kwiatami). Co więcej, jest to tak silna symbolika miłości i obłędu, która swe źródło ma oczywiście w szekspirowskim „Hamlecie” i podobnie jak on może być ciągle interpretowana na nowo. Dlatego dobrze, że autorki adaptacji sięgnęły po ten motyw i pozwoliły go poznać choćby młodzieży, którą dziś próbuje się karmić różnymi „HiT-ami i kitami”. I wreszcie na plus wyróżnia się także… dres i postać Wilhelma. Przyjaciel Wertera, który w powieści jest adresatem jego listów, na scenie materializuje się jako pełen humorystycznego dystansu epizodyczny narrator (fantastyczny w swej kreacji Maciej Hązła), a jego ubiór w kolorze leśnej scenografii, staje się przepysznie ironicznym komentarzem do „drugoplanowości i nieważkości” bohatera. Takie przedstawienie i humor rozbrajają też przy okazji nie do końca zrozumiałe dla dzisiejszych odbiorców dialogi i zachowania postaci (widownia śmieje się, kiedy Werter mówi, że szanuje swego rywala do serca Lotty Alberta albo gdy chce pożyczyć od niego pistolety). No i jest jeszcze niepokojąca oraz na długo zapadająca w pamięć muzyka Sławomira Kupczaka oraz katatoniczna wręcz choreografia Karoliny Kraczkowskiej, co przywracają temu romantycznemu utworowi nadgryzionemu nieco zębem czasu – należną powagę.

Natomiast drugi akt to już proza bardzo polskiej rzeczywistości. Bo też akcja z waldheimowskiego lasu przenosi się do szpitalnej poczekalni, gdzie Patrycja Kowańska wraz z Marią Spiss, zbudowała przekonującą paralelę pomiędzy samobójczym pędem młodego Wertera, a pragnieniem eutanazji przez jego seniorskie alter ego (wybornie oschły i zgryźliwy Wojciech Siedlecki). Jednak nie tylko o porównanie motywacji Juniora i Seniora tu chodzi, lecz znacznie szerszy kontekst – problem samobójstw wśród osób starszych, o którym ciągle za mało się mówi, podobnie jak o jego przyczynach niewynikających już z nieszczęśliwej miłości, ale choroby, długów lub osamotnienia. Dzięki takiemu postawieniu sprawy, którą budują boleśnie prawdziwe dialogi i powierzchowne relacje zagonionych bohaterów oraz bezduszny chłód szpitala – to właśnie ta część spektaklu działa z największą mocą. Bo któż z nas nie miał w rodzinie nieleczącego się przez lata ojca, który o tym, że ma raka dowiaduje się, gdy czeka go już tylko cierpienie? Albo matkę, co dla wykształcenia i lepszego życia swego dziecka poświęciła wszystko, a w zamian dostała długi, samotność i eksmisję? I kto z nas nie jest tym wiecznie zajętym dzieckiem, któremu mimo dobrych chęci, tak trudno zrozumieć rodzica? Psychologia najwyższej próby, której nie trzeba nawet kulturalnej głębi, bo sama porusza do szpiku kości. Do tego Joanna Żurawska i Martyna Dyląg w o wiele bardziej przekonujących i pasujących rolach, Junior w ramonesce z głową jelenia na plecach i Senior z jakże wymowną czaszką tego zwierzęcia oraz emocje jak karmelki, głównie te słone i gorzkie…

Fot. Dawid Stube

Kamila Kasprzak-Bartkowiak
Kamila Kasprzak-Bartkowiak