Dzikość to równowaga
Zazwyczaj mam problem z tego typu filmami, bo obawiam się jakiejś zbędnej egzaltacji, tudzież mało naukowych teorii lub innych ezo-klimatów w temacie natury. Jednak w tym przypadku mamy całkiem rozsądnego bohatera i wyprawę dla rzeki oraz na wyżyny dokumentu artystycznego.
„Przynoszę ci dzikość” Dyby i Adama Lachów, jest bowiem dokładnie takim filmem, jakiego dziś trzeba, jeśli chodzi o temat katastrofy ekologicznej na Odrze, która miała miejsce w 2022 roku. I choć osobiście bliska jest mi poetyka manifestu oraz mocnych scen, kiedy dzieje się krzywda i niesprawiedliwość, to trudno o epatowanie tak samo intensywnym przekazem po dwóch latach od tamtej tragedii. Dlatego w tym przypadku sprawdzi się bardziej refleksyjna narracja i być może „przywiązywanie ludzi” do konkretnych części przyrody, tak jak to robi m.in. w przypadku drzew gnieźnieńska pisarka i bibliotekarka Agnieszka Antosik albo po prostu Szepcząca z Drzewami. Wszak jako gatunek ludzki jesteśmy częścią natury, ale wskutek egoizmu i niszczącego panowania nad nią, ciągle o tym zapominamy.
Tymczasem dokument Lachów, rejestruje przepłynięcie drewnianą łodzią rzek przez muzyka Michała Zygmunta, który w ten sposób chce symbolicznie odzyskać dzikość dla swej ukochanej Odry, zdegradowanej wspomnianą już katastrofą. Co ciekawe, wyprawa ta przebiega w poprzek Polski i ze wschodu na zachód kraju, tak jakby bohater filmu chciał zebrać to co najlepsze z innych rzek i podarować to obumarłej Odrze. Jeśli chodzi o tę ostatnią, to na początku dostajemy jednak kilka „mocnych obrazów” dla przypomnienia, czyli kadry na martwe ryby i głos z offu o tym, że po tym wszystkim przerażający był też kontener pełen ślimaków, a rzeka przez ostatnie 100 lat traktowana jest jak odbiornik ścieków… Po tym, jak dla mnie potrzebnym wprowadzeniu, przerzuceni zostajemy na początek całej podróży zaczynającej się na Bugu, który w przeciwieństwie do bohaterki filmu, pozostał w dużym stopniu „dziki”. I pomyśleć, że wszystko dlatego, że na wschodzie nadal jest mniej cywilizacji i przemysłu, co w ludzkim myśleniu zainfekowanym logiką zachłannego kapitalizmu uchodzi za wadę, zaś dla walczącej o przetrwanie w naszym świecie przyrody, to niewątpliwie zaleta.
Sama wyprawa, także przez Noteć czy Wartę, zostaje dość malowniczo sfilmowana, mimo że mamy wczesną wiosnę i nie uświadczymy zbyt wielu kolorów. Klimatu i właśnie życia przydaje tu bowiem kosmiczna substancja, czyli woda, ale też rozmowy, choć zdecydowanie zbyt krótkie z innymi, gdzie szczególnie polecam tę o braku szacunku oraz odbieraniu praw rzekom. Co więcej, swoimi już bardziej poetyckimi refleksjami, dzieli się też Michał Zygmunt, który wypowie jakże znaczące słowa: „Dzikość to współistnienie. Dzikość to równowaga. Dzikość to zagubiony sens tego świata”. I w tym miejscu w zasadzie można by zakończyć całą recenzję, gdyby nie fakt, że istotnych oraz komponujących się ze sobą treści jest znacznie więcej. Mamy zatem również symboliczną warstwę nie tylko pod względem gestu, ale też metafory podróży, która trwała 40 dni niczym chrystusowy post za nasze odkupienie, medytacyjne remedium na przebodźcowaną informacjami rzeczywistość czy akt pokoleniowej odpowiedzialności (główny bohater podróżuje też z małoletnią córką, której pragnie „przekazać” jak najlepszy świat). Jest to więc ze wszech miar wart uwagi film, tym bardziej, że Odrę lub inne rzeki wcale nie jest tak trudno ocalić i nie chodzi tu wyłącznie o gest, który może być początkiem…
Fot. Kadry z filmu „Przynoszę ci dzikość”.