Bastarda trio! Upper Clapton na latarni. Misterium bez męki
Chasydzkie klimaty jak na Upper Clapton, królowały wczoraj na Latarni na Wenei. Wspaniały koncert, tak powinna zacząć się ta relacja i właściwie tak mogłaby się zakończyć. Wszystko ponad to wydaje się zbędne. Kogo nie było, nie bedzie tak czy owak miał pojęcia co stracił…
Nie byliśmy na Hackney, nikt tu też nie przechadzał się w Sztrajmłach, nie przebiegały tędy dziewczynki jak z lat 30. XX wieku, a jednak uczestniczyliśmy w wydarzeniu niecodziennym. Można powiedzieć, że rozegrało się misterium, a rozegrało się bez męki. Bastarda zagrała własne interpretacje pieśni chasydzkich, tworząc swoiste duchowo-muzyczne uniwersum.
Zagrane na otwarcie – pieśni ze zbiorów Mojsieja Jakolewicza Bieregowskiego, wprowadziły powoli w niezwykle skondensowany koncert.
Bieregowski był w zakresie etnomuzykologii twórczości żydowskiej wschodniej Europy najważniejszą postacią. Nie tylko gromadził zbiory i poddawał je systematyzacji, opisywał je w kontekście historycznym i dokonał swoistej syntezy. Warto podkreślić, że jego działalność przypadła na “trudny czas” – w Związku Sowieckim rodził się stalinowski antysemityzm i przyszła wojna. Okoliczności uwypuklają znaczenie jego dzieła. – Mosze Bieregowski był kimś na miarę naszego Oskara Kolberga – mówił podczas koncertu Paweł Szamburski.
Kolejne impresje, raczej wariacje z zachowaniem rdzenia oryginalnych pieśni brzmiały coraz pełniej i głębiej.
Niebywałą wydała się umiejętność, zachowania powagi i koncentracji muzyków, przy wplataniu dźwięków, dmuchnięć, czy pociągnięć smyka, które zaskakując budziły uśmiech słuchaczy.
Tak naprawdę tu tkwi prawdopodobnie siła Bastardy, przeniesienie przy nowoczesnych brzmieniach tej transowej poważnej ale i radosnej momentami natury Chasydów. Bastarda gra, można by rzecz swoje Nigunim ze świecką, a może po prostu uniwersalną “nabożnością”.
Drugie źródło pieśni, które Bastarda wykorzystuje to spuścizna dynastii Modrzyców.
Ta dynastia cadyków rozpoczęta przez Israela Tauba odcisnęła ogromne piętno i pozostawiła wiele nigunimów. Narracyjny charakter tych chasydzkich pieśni i rozpostarcie Chasydów pomiędzy smutkiem i radością – dały olbrzymie przestrzenie emocjonalne dla wykonań Bastardy. Wpisany w chasydzkie istnienie: bliski koniec i oczekiwanie na Armagedon w tych pieśniach bez słów przeplatały się z afirmacją życia paradoksalnie tak charakterystyczną dla chasydyzmu… Z tą transową radością, która nie burzy nabudowanego klimatu.
Niskie brzmienia klarnetu kontrabasowego granego przez Michała Górczyńskiego nie były burdonem, a jednak świetnie budowały podstawę w granych przez Bastardę utworach. Kunszt wirtuozerski Górczyńskiego w niektórych partiach przewodził w innych równoważył wysokie dźwięki klarnetu Pawła Szamburskiego. Kontrast nie burzył jednak tego co istotne, jeśli przechodził w jazz to nie był to “jazgot”. Szamburski jako klarnecista i przewodnik po koncercie, fantastycznie snuł opowieść o Nigunim, o Chasydach, “komnacie Boga” czy jak tę przestrzeń doznań określają niektórzy Chasydzi “komorze serca”. W tej narracji było też miejsce na opowieść o muzycznych uniesieniach i radości grania Bastardy. Każdy z członków tria, to klasa mistrzowska, nie inaczej ze spinającym wiolonczelistą. Znany z różnych formacji muzyki dawnej Tomasz Pokrzywiński sięgnął tym razem po klasyczne cello wydobywając z wiolonczeli subtelną wrażliwość zarówno smyczkiem jak w fragmentach pizzicato.
Niepowtarzalna całość, mimo, że hermetyczna otwarta została na zakończenie wspólnym śpiewaniem – ten delikatny trans wokalny udzielił się niemal wszystkim latarnikom.
Stworzenie czegoś na kształt misterium w przestrzeni podwórkowej Latarni na Wenei – to było wydarzenie. Być może kulturalne wydarzenie roku i to nie tylko przez covidowe turbulencje. To było COŚ.
O samym fenomenie Latarni powtarzać będziemy do znudzenia. To jest najwspanialsze miejsce na ziemi, bo to jest miejsce na tej ziemi.
A Bastarda potęga jest i basta!