Skip to main content

Pierścień Libera

966 Zmierzch Bogów u Fredry

 |  Jarek Mikołajczyk  | 

“Zmierzch bogów” – ikoniczny tytuł. Biegniemy za Wagnerem, lub Viscontim. Nie w tym rzecz. Zostawmy Wagnera, dość krzywdy wyrządził mu Hitler. A Bogom najwięcej zrobili jej kapłani. Widzimy to dziś. Spektakl Marcina Libera u Fredry jednak nie o tym. Nie tylko o tym. Nic nowego historia, nie zawsze kołem a jednak się toczy, turla lub kopyrta. Marcin Liber z zgrabną literackością Jarosława Murawskiego zabrał widzów w mityczną krainę 966. 

Czas, kompletnie nie-ustalony, Chrztu Mieszka, który się odbył, jeśli się odbył na pewno w Gnieźnie, podobnie jak i na pewno w Poznaniu i równie niepodważalnie na Ostrowie Lednickim. 

Zacznijmy więc od tego co nie zawsze jest w dramacie najważniejsze, od tekstu. Jeśli  spektakl poszedłby w teatrze telewizji, (hipotetycznie) albo lepiej na youtubowym kanale Ekipy, po tygodniu połowa Polski mówiła by tekstem z 966. Tekst błyskotliwy, a jednak nie ma w nim samozachwytu Murackiego i Libera nad własnym namysłem. Pewne bareizmy idą po scenie, nie ma tu jednak “oczków urwanych się temu misiu” ani “trenera Jarząbka Wiesława Trenera II klasy”. Tekst momentami pachnie Mrożkiem nie dlatego, że w tej Perunowo – Welesowej Polsce u Fredry jest jak ba tratwie “Na pełnym morzu” Mrożka. Dowcip bez beki, bez drwiny mądre teksty, niemal sentencje, trochę niby oczywistości…takie jak potrzeba haczyka i kawa pita w oknie. O tym jeszcze będzie. No i co ważne ta zawoalowana lokalność inspiracji. Sporo tu może nie klipu Piast Superstars, który kręcono z Maleo też w tym teatrze, odniesienia wprost do wystawy Wielka Lechia Wielka ściema prezentowanej niedawno w Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie.  

Trochę na przekór tendencji sprowadzania teatru jedynie do gry aktorskiej, o niej na koniec.  

Bardzo plastyczne przedstawienie. Tu scenografia, po prostu jest tym czym była za czasów Pronaszków – choć nie ta bajka stylistyczna. I jeśli sam spektakl nie był w żadnej mierze biciem piany, to powiedzmy szczerze piana zagrała na maksa. Wytwornice piany niczym podniebne wrzuty Noriakiego na poznańskich ścianach. Ociekające kłęby piany jak u Megrita na La Grande Guerre lub w gołębiu z Le Retour. Jest surrealizm bardzo malarski. Poza pianą, dekoracyjna, jednak wolna od manier spójność kostiumów. Począwszy od pramatki Mokoszy – piękna suknia…Trochę jak z Velazqueza. Świetny konsekwentny kostiumowo Weles, to złoto jest na miejscu. Habit Jordana mocno ponad czasem uniwersalny. Patent z różowymi okularami Dobrawy bardzo ładnie gra. Świetnie dobrane stroje quasi giezła w scenach taneczno zbiorowych. Ogólnie taki realizm surrealistyczny. Niesamowity patent płaszczy z kołder. Trochę przypomina pracę Nicka Cave dla Feragamo. Może zabrakło “Oceanicznej orkiestry” Sętowskiego w tej pianie. Niesamowicie, zwłaszcza formą i rozedrganym kolorem. anektują scenę przedstawiciele nowych religii. Pięknie wpisane plastycznym skrótem w każdą z nich. Mirek Kaczmarek wraca do korzeni nowoczesnej scenografii dopełnia wizje reżysera. 

Muzyka i video na miejscu. Taka jest rola muzyki by nie wyrastać ponad inne elementy. Zostawić jednak wrażenie, że była i była super. To wrażenie zostało. Wizualizacje, obraz wideo – długo szukały miejsca w teatrze. Często jednak stając się nowinkami technicznymi – czy zapchaj dziurą. A to se multiplikację zrobimy tego co na scenie, albo jakieś ujęcie z innego kąta. Trochę atrapa, trochę plasterek. Bywa i tak u Fredry. Teatr ubogi to już tylko marzenie, a jednak Wojciech Kucharczyk wkleja się dokładnie w malowniczość wizji Kaczmarka i Libera. To jest spójne. Tylko tak rodzi się dramat jako odrębny gatunek sceniczny.  

Ruch jest częścią integralną przedstawienia. Ruch jako całość w tak plastycznym spektaklu musi być obrazem. Tu gra nie tylko to, że aktor jeden z drugim nie drepce jak by mu się chciało siku. Maszyna jako całość musi chodzić. Obrazy zbiorowe i te w „zaekraniu” i te w pianie trochę jak ze starych inscenizacji, plastyka grupy prosty, a wyrazisty ruch na pograniczu tańca. Hashimotowiksa – Paulina Jaksim, Katarzyna Kulmińska ekipa co wie i umie w to. Nadal spójność elementów. 

A jednak aktorzy. Na szczęście, aktor w ujęciu Libera nie musi być nadmarionetą. Spektakl mocno zrytmizowany, to narzuca rygor, a jednak nie zabiło naturalnego flow i indywidualności. Tym tekstem, aktorzy mogli się bawić jak w XX wieku Mrożkiem (ale o tekście już było). Forma – no właśnie, jakże trudno dziś o Formę samą w sobie. To właśnie Forma, bo ona sama z siebie mówi o czym jest treść. Forma to literackość, ale i aktor jako znak, jako środek wyrazu reżysera. Nawet Witkacy kiedy błagał o Czystą Formę nie czynił DaDa (dada nie mogło być Formą – ta nigdy nie jest dziełem przypadku). Sztuka jeśli naprawdę chce zgłębić tajemnicę istnienia, nie na prawa być realistyczna. 966, nie tylko, poniekąd o tajemnicy, mitach i Bogach – musiało rozbić realizm. I mamy to! Aktorzy grają obok-realnie. Bez wygibów, a jednak – teatru mieszczańskiego to tu nie ma (ufff). Jest konsekwencja zespołu. Nie ma miejsca na solistyczne popisy…To się ogląda je i ich się ogląda, się słucha z rozwartą momentami gębą czasem z uśmieszkiem wsobnym, czasem otwartym śmiechem. I z tym co tak się chce, się marzy w teatrze: z podziwem, że oczy się robią jak ślepia temu psu co na skrzyni u Andersena siedzi. 

Tak…tak no piszącemu warto już przypomnieć kwestię z Schaefera: “Proszę pana ale pan się opluł przy tym monologu”. 

Zatem: Kolejność nie jest wyrazem wartościowania, a raczej skojarzeń tu i teraz – kiedy pisze się recenzja. I to różni ten tekst od genialnego skądinąd Chata GPC, który niebawem zastąpi dziennikarstwo newsowe, na szczęście publicystyka to emocje, których algorytm nie posiądzie. 

Martyna Rozwadowska pramatka Mokosz. Dobry początek z ławki na proscenium. Wprowadzenie raczej. Może fortunnie się stało, że wizualnie jedynie momentami jak hiszpańska madonna – bo przecież mogłoby zaboleć, że “matka boska” nie jedna. 

Odnośnie aktorki/aktora figury trochę z obrazu Velázqueza (inne kolory niż arcyksiężna Maria Anna)…Oszczędna gra, wyrazista gdy trzeba – w dialogach z Welesem rodzą się emocje. U Rozwadowskiej widać coraz wyraźniej tę pożądaną dojrzałość, słychać “pokolenie pomiędzy”, które jeszcze uczono jak robić słowem by było żywe. Jeśli Maria Peszek ma rację postulując by aktor był rzemieślnikiem, to tu mamy rzemiosło bardzo dobrej próby. Czasem, choć coraz rzadziej, ciśnie się pytanie jak można było tego nie zgubić w tym Gnieźnie? 

Michał Karczewski – Weles. Takiego Karczewskiego się lubi. Może to nawet nie o lubienie a o szacunek idzie! Pełne, otwarte aktorstwo bez obaw, a jednak bez przekraczania granic. Jeśli aktor może przerysować i nie staje się karykaturą: siebie albo postaci, no to tu są takie momenty. Karczewski tworzy postać, jest aktorem zlanym w jedno z kostiumem i rolą i tym jeszcze nie-demonicznym, a już prawie, uśmiechem. Słowo jest podparte melodią języka, ruch jak to u aktorów lalkowych musi grać. Zdecydowanie gra w scenie “starcia tytanów” Jordan i Weles – Szatan jest w punkt. Tu ktoś ustawił metronom – nic nie zwalnia, nic nie przyśpiesza. Aktor nie przerysowuje, nie kpi – to jest walka o przetrwanie podział wpływów. Zmiana imienia boli mniej niż zapomnienie. Wszelkie interpretacje, diabelski pakt, przenoszenie przez widza tego co na scenie w konteksty dzisiejszych newsów, mimowolne. Karczewski niesie sporą część spektaklu i ją unosi. Tu jednak zdecydowanie pokazuje też, że lubi gry zespołowe. Dynamika gry – to tutaj ważne, łatwo iść w jednym demonicznym tonie – a jednak nie ma łatwizny, jest raz na pełnej innym razem jest wyciszenie. Jak długo będziemy Michała Karczewskiego oglądać w Gnieźnie? To pytanie powoli przestaje być pytaniem na wyrost.  

Roland Nowak – Jordan. Nowak zdaje się potwierdzać, że jeśli się robi na deskach konsekwentnie, to nawet nie będąc tzw. aktorem charakterystycznym się nim jest, się staje. Jordan jest “nowakowy”, choć trudno rozszyfrować tę definicję. Nienagannie podany tekst, “nie-zupełnie na biało” ale bez emocjonalnego rozwolnienia. – Ładnie ten pan mówi proszę pana. – On zawsze mówi ładnie proszę pani. Mniej tu patosu i usztywnienia niż w Sędziach, głos idzie z podparcia tylko gdy to ma mocne uzasadnienie. Prostota ruchu, bez „grotowszczyzny” – wpisana w rolę. Nie ma tu miejsca na aktorstwo wybitne, stosunkowo mało tej roli ofiarowali literat i reżyser zabawy słowem. To jest jednak dobre spoiwo spektaklu. Tak się to robi.

Kamila Banasiak – Jaga. Powtarzalność może być mdła jak fastfood w McDonald lub zabójcza jak w pistolecie samopowtarzalnym VIS. Ta druga powtarzalność połączona z celnością nazywa się w Teatrze Fredry – Kamila Banasiak. Nie wynika kompletnie z braku środków wyrazu, czy wąskiej palety tonowania emocji. Powtarzalne jest granie sobą bez wytrząsania; precyzja gry. Nawet jeśli nie wszystko zostaje wyćwiczone na próbie – na deskach jest jakby automatyczne, może lepiej powiedzieć naturalne. Powtarzalnie też Banasiak zaskakuje – jak mawiają raperzy – jest progres. Ten tekst Jagi podawany rytmem, melodią – ukojenie dla uszu a jednak osadzone w pewnej harmonii guseł. Przepiękna niemal filmowa “przemiana”. Scena krótka, a zdecydowanie jest strach co to za chwilę z tej Jagi wyskoczy i kogo porwie. Jeden z tych momentów kiedy wiesz, że jednak aktor jest solą ziemi, przynajmniej na deskach. 

Joanna Żurawska – w rolach kilku. Pachnie Krakowem. I nie rzecz w Wawelu czy Wicie Stwoszu. Żurowska niesie w sobie to co dobre jeszcze z czasów PWST. Trudno to zdefiniować. 

Kolejna osoba na dechach Fredry, która gra pełnią środków. “Starowierna opozycjonistka” w świetnych duetach zwłaszcza z Wojciechem Kalinowskim. Wulkan energii, a w innym miejscu zwłaszcza w momentach “przybysza – przybyszki z świata religii Mojżeszowej” nie boi się przerysowania, delikatniej maniery zahaczając o “klezmer stereotyp” delikatny przykuc – niesłowiański, bujanka i rączki lekko uniesione. To jest dobre, bo czytelne, a jednak nie ma w tym nic, a nic: kiczowatej karykatury, której w sztuce w odniesieniu do Żydów tak pełno nawet na Drzwiach Gnieźnieńskich.  I jeszcze jedno. Moment, Chwila jakie w teatrze się zdarzają ,a to znaczy, że są rzadko. Tu pięknie i naturalnie podaje kawę Jolanta Skawina, ale co potem robi Żurawska? 

“Osz kur…”!… Wyrywa się na szczęście dość cicho piszącemu. Znaczy, nie podczas pisania ale tam w teatrze. Zapach kawy to tylko coś jak Tobacco Mandarin ByRedo, który został w powietrzu. Istotą jest gra Joanny Żurawskiej – fakt dostała piękny tekst, mądry choć niby oczywisty, ale prostota i namysł nieco ascetycznej sceny wbiły w fotel. Wbił głęboko i teraz już mamy „ten haczyk”.  

Zuzanna Czerniejewska – Stube “żona do oddalenia”. Aktorka ma tu coś do zagrania i to gra. Chyba zaczyna mieć szczęście do obsady. Role dają jakieś pole manewru, postaci nie kartonowe. Momenty wymagające otwartości i odwagi. Rzecz nawet nie w symulowanym, rzecz jasna, gryzieniu Mieszka tam gdzie Mieszko nie lubi być pogryziony. Dobrze w dialogach z Maciejem Hązłą jako Mieszkiem. Dobrze zagrana, scena kłótni, a raczej mono-pyskówki się z Mieszkiem. Idzie to zaskakująco “na gardle” mało podparte. Trochę jak „pato sprzeczka” rodzinna ale jest kropka nad „i” zamknięcie w szyku, na spokojnie, piękna puenta. Emocjonalnie master. Ruch totalnie na miejscu bez hopsztosów. 

Maciej Hązła – Mieszko. Dobrze, że to kompletnie nie idzie w stronę stronę “Mieszko, Mieszko Traperzy szajs z nad Wisły”. 

O tym już było ale, wybacz Macieju wtrącę, zaraz wracam. Żeby było jasnym jak się komuś wydaje, że “966” u Fredry to złośliwy pastisz, naigrywanie się z historii, albo nie daj Boże, że to jakieś obrażanie uczuć, albo religijnych wartości, patriotyzmu i “właściwej historii” – no to mu się po prostu k.m. wydaje.    

Mieszko Hązły, jak pada w tekście, jest wypisz wymaluj jak na banknocie. No może tej czapki nie ma co nominał pieniężny. Broda jest – futro jest (na szczęście na visus Vegan”. I jest taka rzetelna gra, dobrze wygrane dowcipy słowne. Mieszko to trochę chciałby, a boi się. Hązła gra tu niesamowicie wyraziście totalnie niewyraźna postać. No, bo na Boga, albo na Bogów? Ten Mieszko co to Gal zrobił z niego Rozumnego Tytana osobiście to trochę Lelum Polelum. On, to by chciał tę co dobrze gryzie ale zawsze można patrząc na Dobrawę zamknąć oczy. I dobrze tu gra i podbija czeskość Dobrawy. W duetach jest przepływ. Dobrze kontrastuje też ze swoim granatowym pomagierem i Swarogiem. 

Maciej Hanczewski – ten przy Mieszku. Gdyby tak, stworzyć ranking aktorów epizodycznych, to Hanczewski, jest w nim wysoko. Zostawmy jednak jego przygody filmowe. Trudno wkleja się ta akademickość z Miodowej w zespół budowany przez Marię Spis na kilku zasiedziałych – pogodzonych z Gnieznem i nie przygaszonym Krakowie. To widać na scenie. Podparty jednak wyraziście prostym kostiumem – gra dobrze. Umie wyjść z obrazu do postaci. Trudno szukać momentów wybitnych, ale słabych nie ma. Tym razem staje się jasnym, że pewna nieporadność wpisana jest w rolę. (podpowiedź Ani – koleżanki kumpeli) Brak wyraźnych kantów jest płynnie. Linearne granie, mało dynamiczne – wydaje się być realizacją wizji reżysera, pozwala też odbić się partnerujący. W 966 Hanczewski zdecydowanie gra na zespół. Ktoś musi. 

Wojciech Kalinowski. Powiedzmy to po raz kolejny. Kalinowski nawet jak nie gra, to gra to “niegranie” tak jakby był ciszą w utworach Milesa Davisa. Świetny w pochodach tanecznych i zbiorówkach. W tych kilku chwilach gdy gra delikatnie odkrywa zdolność do grania manierą i jest w tym tak dobry jak Kalinowski. Mocny punkt spektaklu – telamon Teatru Fredry. 

Wojciech Siedlecki – Dąbrówka. Czy scenograf z reżyserem uszyli kostium Dąbrówki jak ulał na tego konkretnego aktora? (Nie chodzi o miarę, a o formę.) Siedlecki wypisz wymaluj. Przecudny, dobry facet, na scenie niezbyt cudna, trochę przebiegła kobieta. Taki Wojak Szwejk tylko żeński i ze średniowiecza. Tak właśnie zagrał Wojciech Siedlecki. Wniósł na sceną światło różowych okularów. Od Szpaka Fryderyka w reżyserii Łukasza Gajdzisa najlepszy spektakl tego aktora. 

Reżyseria. Konkretna teatralna robota. Na temat, o czymś ale bez propagandy! 

Ładnie podjęty temat zarówno samego Chrztu, jak i wariactwa narodowego Wielkiej Lechii. Liber robi teatr, który rezonuje z tym co „tu i teraz”, ale nie bawi się w gazeciarza. Rezonuje ze współczesnym zmierzchem Boga, czy raczej Kościoła – nie ocenia, rezonuje z klipem o Mieszku i niedawną wystawą Muzeum Początków Państwa Polskiego – nie wystawia cenzurki. To jednak oczywiste. I takie recenzenckie zdupiesiałe pirdum glizdum. Ważne i najważniejsze – Liber w teatrze robi Teatr. (Paradoksalnie ostatnio najczęściej tak dzieje się w zachodniej Polsce). 

To jest ważny spektakl, o którym będzie się mówiło i pisało. Będzie pewnie wygrywał konkursy. Co jednak piękne poza konsekwencja i wizją, czytelne jest, że nie ma tu tanich trików na wygranie konkursów. 966 czyli Zmierzch Bogów to też trochę nie-spinanie pośladów ma myśl o Początkach o Polskich.

Czas wypuścić ściśnięte żyletki w dupsku. Na baczność już było – nogi bolą. Pięknie, mądrze, czasem lekko bez gilotyny “właściwej historii Polski”.  

Trochę też tu o kolei rzeczy, o tym, że gdzieś zawsze zmierzchają jacyś Bogowie.

Jarem Mixer Mikołajczyk

zdj. Dawid Stube

Jarek Mikołajczyk
Jarek Mikołajczyk